Roger Zelazny - "Ja, nieśmiertelny"


"Ja, nieśmiertelny" to lekko melancholijne i mocno nietypowe science-fiction z elementami mitologii greckiej, które, jak wiele książek Zelaznego, wymyka się wszelkim opisom i określeniu przynależności gatunkowej. Dlatego też sądzę, że nawet osoby mające awersję na sci-fi mogą zaryzykować spotkanie z tą opowieścią, szczególnie jeśli wcześniej zetknęły się z twórczością Terry'ego Pratchetta i przypadła im ona do gustu.


"Jesteś kallikanzarosem" brzmi pierwsze zdanie z "Ja, nieśmiertelny", Rogera Zelaznego, zdanie, które już od początku wprowadza czytelnika w grecko-mitologiczny klimat opowieści, a jednocześnie sugeruje, że główny bohater książki, Conrad, Grek w bliżej nieokreślonym, acz mocno dojrzałym wieku jest kimś więcej niż wygląda na pierwszy rzut oka. Wyróżniającymi cechami Conrada są różnokolorowe oczy, blizna na policzku, krótsza jedna noga, mocna budowa i tajemnicza przeszłość. Jest on przewodnikiem i szefem rezerwatu Ziemia - gdyż ta przeorana atomówkami i wyludniona planeta nie jest w najlepszym stanie i w zasadzie pozostaje czymś w rodzaju kosmicznego skansenu. Po rozmaitych historycznych zawirowaniach marionetkowy rząd Ziemi znajduje się na innej planecie, a sama Ziemia jest pouszkadzana i wyludniona. Działa wprawdzie niemrawo Ruch Propagatorów Powrotu, organizacja której celem jest oddanie Ziemi ludziom, jednak ludzkość generalnie woli pracować na zmywaku na obcych planetach, niż mieszkać u siebie (tu wstawić nieśmieszny żart o IVRP).

Conrad otrzymuje nietypowe zadanie: oprowadzić po ziemskim rezerwacie potomka bardzo majętnego i wpływowego rodu obcych, błękitnoskórego Corta Myshtigo. Prywatna wycieczka pozaziemskiego burżuja okazuje się jednak być znacznie bardziej skomplikowaną kwestią niżby się to wydawało. Nagle bardzo wiele osób zaczyna interesować się tak oprowadzanym, jak i oprowadzającym, któremu jest to bardzo nie na rękę. Conrad jest bowiem kimś, kto nader niechętnie opowiada o własnej przeszłości, zwłaszcza że nie tylko jest ona dłuższa niż czterdzieści parę lat na jakie fizycznie wygląda bohater, ale sięga znacznie dalej. Tajemnicą są także faktyczne zamiary pozaziemskiego gościa (Conrad żywi podejrzenie, że mogą one mieć wielki wpływ na dalszą historię naszej planety), jak również plany pozostałych uczestników wyprawy, chociaż mówi o nich coś fakt, że jeden z nich wynajmuje słynnego skrytobójcę jako ochroniarza. Zabójca ten przypomina kogoś, z kim główny bohater spotkał się dawno temu - a nazywa Conrada zniekształconym imieniem Karagiosa, niegdysiejszego przywódcy ziemskiej rebelii...


Pod pozorami wycieczki krajoznawczej przez apokaliptyczne tereny zniszczonej Ziemi rozpoczyna się zatem fascynująca gra, w której każdy próbuje dowiedzieć się jak najwięcej o pozostałych biorących w niej udział graczach - bo poza Conradem i Cortem Myshtigo mamy też inne strony o przeróżnych motywacjach. Rzecz jasna, interesy okazują się sprzeczne, powstają i rozpadają się chwilowe alianse, a że Ziemia nie jest już miejscem bezpiecznym, to i o wypadki nietrudno, zwłaszcza gdy w drużynie znajduje się zawodowy zabójca, a trasa wędrówki wiedzie przez miejsca w których występują boadyle (jak sama nazwa wskazuje, paskudne skrzyżowanie boa z krokodylem), gigantyczne nietoperze slishi, radioaktywne obszary, a także plemiona ludożerców i inne ciekawostki przyrodnicze.

U Zelaznego zawsze fascynowało mnie bogactwo jego pomysłów, mieszanie motywów, epok i klimatów, a także ciekawe światy i nietuzinkowe postaci jakie tworzył w swoich powieściach i opowiadaniach. Tu galeria bohaterów jest po prostu niesamowita - od arabskiego asasyna o żółtych oczach, przez podstarzałego wypalonego poetę, aż do głównego bohatera, o którym nie mogę napisać więcej, by nie zepsuć Wam lektury. Do tego występująca w książce jako tło daleka przyszłość Ziemi okazuje się być nadal ściśle związana z dawnymi czasami, kiedy to bogowie chodzili pośród ludzi, a gwiazdy świeciły jaśniej. Ludzkość może sobie latać statkami kosmicznymi i mieszkać na innych planetach, lecz nasza kolebka jest tutaj i gdy na greckim odludziu samotny podróżny zagra na piszczałce, być może z zarośli wyhynie stadko satyrów aby posłuchać zapomnianej melodii sprzed stuleci...

Jeśli tylko macie parę złotych na zbyciu, to zainwestujcie je w "Ja, nieśmiertelny", nawet jeśli nie lubicie akcentów science-fiction. Jest ich tu tylko trochę, a opowieść jest po prostu świetna. Książka jest doprawiona nienachalnym humorem i całkiem ładnie przetłumaczona, mieszanka elementów nietypowa, ale wbrew pozorom zgrabnie do siebie pasująca, a ogólna wymowa książki pogodna. Strasznie żałuję, że nie mogę tu opowiedzieć zakończenia - bardzo je lubię, bo jest jednocześnie inteligentnie przewrotne i zarazem bardzo wzruszające. Dajcie szansę Zelaznemu, a jestem pewien że nie pożałujecie.

Stos książkowy, a w zasadzie to dwa


Kolejna notka się opóźnia, bo po wpadeczce z przedwcześnie wypchniętą recenzją "Ja, Gelerth" znacznie staranniej cyzeluję następnego posta. Zastępczo zatem kolejna proto-notka w formacie zapożyczonym z innych blogasków książkowych, a mianowicie mój aktualny stos (bardzo informatyczne słowo) książek. Nie wiem czy nie jest to zbytni ekshibicjonizm, nie wiem czy taki format notki się przyjmie, nie wiem jak zareagują czytelnicy. Nic nie wiem. Tym niemniej spróbuję tytułem eksperymentu zobaczyć, co z tego wyjdzie.

Klik, klik na fotce żeby zobaczyć zbliżenie.

Stosik po lewej to pozycje aktualnie en lecture lub świeżo po, jak również pozycje właśnie recenzowane lub about to (dwa obocjęzyczne wtręty w jednym zdaniu, brawo Barts). Stosik po prawej to pozycje zakolejkowane (kolejne informatyczne słowo) do przeczytania, nierzadko jednak z braku cierpliwości już nadgryzione.

Na pierwszy ogień stos lewy:

- Roman Loth "Na rogu świata i nieskończoności" - rzecz polecona mi przez użytkownika mirinda1974, któremu tą drogą składam serdeczne podziękowania, albowiem jest to świetna książka. Zawiera wspomnienia, artykuły i anegdoty o Franciszku (Franzu) Fiszerze, warszawskim francie, filozofie i bibliofilu, osobowości fascynującej i frapującej (pobawiłem się w aliterację, soraski, więcej nie będę). Pierwszy raz zetknąłem się z Fiszerem w pamiętnikach Słonimskiego i teraz z chęcią dowiedziałem się o nim więcej. Roman Loth odwalił kawał dobrej roboty dobierając źródła, których odkopanie dla przeciętnego człowieka byłoby w zasadzie niemożliwe, a rezultatem jest okraszona bon-motami opowieść o filozofującym oryginale, który uwielbiał metafizyczne dyskusje, dobrą wyżerkę, fajkę i książki - jak tu takiego nie lubić?

- Jacek Hugo-Bader "Biała gorączka" - książka rewelacyjna, ale też niesamowicie dołująca, której fragmenty czytałem już wcześniej w postaci artykłów w "Gazecie Wyborczej". Hugo-Bader wędruje po byłym ZSRR z przyległościami, po drodze rozmawia z ludźmi i zapisuje ich opowieści oraz swoje przygody. Literatura faktu at its best. Od bijatyk rosyjskich raperów, przez zapijaczonych Ewenków, wizyty u szamanów, korupcję "miętów", czyli milicji, prostytucję i wymuszenia, handel narządami w Mołdawii, aż po płonących pod ziemią ukraińskich górników - czego tu nie ma. Obraz Rosji i okolic jaki się z tego wyłania jest po prostu przerażąjący, ale od lektury nie można się oderwać. Z tym że ja robię sobie przerwy, bo po większej dawce łapię doła.

- Vaclav Vratislav z Mitrovic "Przygody" - opisywałem niedawno, w sumie nie wiem czemu jeszcze nie wróciła na półkę.

- Tomasz Kołodziejczak, dylogia "Dominium Solarne" w wydaniu z '96 roku, czyli "Kolory Sztandarów" i "Schwytany w światła". Kupiłem sobie po przeczytaniu gorących rekomendacji Radkowieckiego i po raz pierwszy chyba jestem zawiedziony. Początek rewelacyjny, rozwinięcie pomysłów zaczyna meandrować i gubić wątek, a w drugim tomie ciężar opowieści przenosi się z walki z przerażającymi Korgardami (wszechpotężnymi nieomal obcymi, prowadzącymi na ludziach straszliwe eksperymenty) na politykę i problemy związane z wchłanianiem ojczyzny głównego bohatera przez ludzkie imperium (wspomniane Dominium Solarne, które jest złe i brzydkie). Zakończenie zaś jest już w ogóle z dupy i ogólnie bardzo się rozczarowałem.

- Roger Zelazny "Ja, nieśmiertelny" - doskonała i mało znana powieść autora Amberu, o której więcej napiszę w płodzonej w bólach recenzji. No i macie, zaspojlerowałem.

- Roger Zelazny "Mróz i ogień" - czyli jeden z czterech wydanych przez Amber zbiorów opowiadań mistrza. Wzięła mnie nań ochota przy okazji lektury poprzedniej książki, recenzji na razie nie planuję, może hurtem kiedyś wszystkie cztery. Jak to w zbiorkach, są w nich pozycje słabsze i takie że wtf, ale niektórymi opowiadaniami Zelazny osiąga mistrzostwo wszechświata.

Uff, przebrnęliśmy tym samym przez stosik lewy. Po prawej natomiast mamy:

- Alex Karr "Psy i demony. Ciemne strony Japonii". Książka, powiedzmy, popularnonaukowa czy też może kulturoznawcza - bo nie bardzo wiem jak ją zakwalifikować. Japonia, pomimo fasady państwa nowoczesnego i otwartego, ma wiele mrocznych stron. O niektórych przekonałem się sam w czasie gdy tam pracowałem, jak to na przykład dyskryminacja Koreańczyków, Chińczyków, burakumin (potomków eta, wspomnianych w m.in. "Shogunie" podludzi zajmujących się grabarstwem i innymi brudnymi zawodami), a także kobiet i obcokrajowców, bezwładność w procesie podejmowania decyzji, wszechobecna administracja, fatalny system szkolnictwa, o innych dowiedziałem się już później (powiązana z mafią skrajna prawica, czy też sięgający nawet do Polski i Rosji seksbiznes), innych nie byłem w zasadzie świadom (niszczenie środowiska, cenzura w mediach). Ta książka zbiera je w jedną, mocną przykrą całość. Lektura obowiązkowa dla osób ślepo zafascynowanych krajem mangi, anime i pokemonów (uproszczenie celowe).

- Maurice Pinguet "Śmierć z wyboru w Japonii". Nawet jeśli ktoś nie interesuje się specjalnie Japonią i jej kulturą, przypuszczalnie słyszał o seppuku czy harakiri (dawno temu), pilotach kamikaze (mniej dawno temu) i pladze samobójstw nękającej zwłaszcza uczniów i białe kołnierzyki (obecnie). Ta książka opisuje historię i uwarunkowania kulturowe samobójstw w Japonii, pokazując skąd wynikają i jak mocno są zakorzenione w tamtejszej świadomości. Rzecz ciekawa dla japanofilów.

- Erberto Petoia "Wampiry i Wilkołaki" - opracowanie tematu dwóch najpopularniejszych straszydeł naszej europejskiej świadomości. Więcej nie wiem, bo jeszcze nie przeczytałem, ale jak tylko zobaczyłem w tanich jatkach tę książkę, to od razu wiedziałem, że ją kupię. Być może wpadnie mi jakiś fajny pomysł na opowiadanie, a być może trochę poszerzę swoją wiedzę ogólną - tak czy owak, jako nerd i fan "Underworld" nie zastanawiałem się długo.

- Seria Mitologie Świata "Ludy Starożytnej Japonii", czyli mitologia japońska i proto-japońska. W skrótowej formie, za to z ładnymi ilustracjami. Całych dziewięć złotych, więc po prostu nie mogłem się oprzeć. Zawsze możliwe, że dowiem się czegoś nowego, a jeśli nawet nie, to sobie odświeżę historie o Momotaro, Oni i inne japońskie klasyki.

- Kira Gałczyńska "Zielony Konstanty" i "Konstanty syn Konstantego". Dwie biografie jednego z największych poetów polskich dwudziestego wieku i zarazem jednego z moich ulubionych poetów w ogóle, napisane przez jego córkę.

Teraz wtręt: bardzo nie lubię szafowania określeniem poeta, w końcu rymowane (lub nie) zbitki słów może napisać byle palant i najczęściej tak się właśnie dzieje. Jest jednak paru twórców, którzy składają te słowa w harmonijne i dźwięczne całości, które wywołują we mnie emocje, skojarzenia lub wizje - i to jest magia. Tych ludzi określam mianem poetów, jednak jest ich zdecydowanie niewielu: poza Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, zaliczyłbym do tego grona jeszcze Juliana Tuwima, Wisławę Szymborską ("Umrzeć, tego się nie robi kotu" za każdym razem powoduje, że stają mi łzy w oczach), Adama Mickiewicza, Krzysztofa Baczyńskiego, Bolesława Leśmiana i może jeszcze Iwaszkiewicza. I to w zasadzie już. Większość współczesnych pozerów udających poetów może, jeśli idzie o mnie, iść rzucić się do morza, płakał nie będę. Koniec wtrętu.

Wracając do tematu, to czy wiedzieliście, że Gałczyński miał nieślubnego syna z więźniarką z Ravensbruck (który to syn zresztą też miał na imię Ildefons), że po wyjściu z obozu samotnie podróżował po Europie zanim dał znać rodzinie że żyje, że pełnił służbę wojskową w osławionej Berezie Kartuskiej i że miał też pewne związki z Japonią (poprzez słynnego profesora Umedę)? Ha! Ja też nie wiedziałem, tego nie uczą w szkole. W ogóle Gałczyński był fascynującą osobą i dlatego też sięgnąłem po jego biografie. No dobra, nie tylko dlatego, ale o tym na razie cicho, sza.

- Duc Ha Nguyen "Polscy misjonarze na Dalekim Wschodzie w XVII-XVIII wieku". Zanim ktoś się zacznie podśmiewać, chciałem kategorycznie odciąć się od forum Frondy i tego rodzaju katolickiego betonu. Kupiłem tę książkę, bo ciekaw byłem przygód pierwszych naszych rodaków w Azji (szczególnie zaś w Japonii), a misjonarze byli w ścisłej awangardzie i to w czasach gdy u nas nikt jeszcze o dalekim Nipponie i Kitaju nie słyszał. Jedno z najciekawszych muzeów orientalych, jakie miałem okazję w życiu zwiedzić, to było muzeum misyjne przy którymś z hiszpańskich zakonów w Valladolid - widziałem tam nawet jeden ze słynnych starodawnych chińskich sejsmografów! Z archiwów rozmaitych misji można dowiedzieć się niesamowitych rzeczy - w książce jak na razie wyczytałem, że polski misjonarz w Japonii, Wojciech Męciński, został męczennikiem w 1643 roku, zadręczony na śmierć po roku tortur. Zaledwie czterdzieści lat po bitwie pod Sekigaharą, które to wydarzenie kończy "Shoguna" Clavella, mieliśmy tam już swojego człowieka (inna rzecz że źle skończył)! Bardzo ciekawa lektura, a swoją drogą zabawne, że autorem jest Polak wietnamskiego pochodzenia.

- Craig Clevenger "Poradnik kontorsjonisty" - zafrapował mnie tytuł, a że ten niepozorny tomik leżał w koszyczku z darmowymi książkami w pewnej hurtowni w Krakowie do której co jakiś czas zaglądam, pozwoliłem sobie wziąć jeden egzemplarz. Kawałki, które przeczytałem do tej pory wydają mi się skrzyżowaniem Charlesa Bukowskiego (wzór Hanka Moody'ego z "Californication") z tym facetem, co to grał go Leonardo diCaprio w tym filmie, gdzie ścigał go Tom Hanks, więc może być ciekawie.

- Iwona Merklajn "Brat Zeno Żebrowski". Kolejna pozycja z biblioteczki japanofila (tak, jestem nim, chociaż usiłuję udawać że wcale nie). Brat Zenon (Zeno) Żebrowski jest jednym ze stu najbardziej znanych w Japonii gai-jinów, a zasłynął swoją pracą u podstaw, między innymi pomagając ludziom, którzy przeżyli Nagasaki, a później w Ari no Machi ("mieście mrówek"), wśród bezdomnych z Tokio. Jest po Szopenie, Wałęsie i Wojtyle (w tej dokładnie kolejności) najbardziej kojarzonym Polakiem, aczkolwiek raczej wśród ludzi powyżej trzydziestki i zapewne za jakiś czas zostanie zapomniany. Słyszałem o nim od paru Japończyków i w końcu stwierdziłem, że wypadałoby dowiedzieć się więcej. Książka poza biografią analizuje też fenomen popularności brata Zenona, odwołując się m.in. do japońskiego archetypu wędrownego mnicha. Interesująca lektura, choć zapewne nie dla wszystkich.

- Robin Baker "Wojny Plemników". Kolejna w mojej biblioteczce książka o mechanizmach ludzkiej seksualności, uwodzenia i takich tam. Dużo o niej słyszałem, ciężko było ją znaleźć, natomiast jak już ją wreszcie kupiłem, usłyszałem że to ściema i że rozmaite zawarte tam rewelacje Baker wyssał z palca. Nie wiem jak jest naprawdę, na razie przeczytałem parę rozdziałów i niespecjalnie mi się podoba. Tym niemniej jest na stosiku i przecież nie będę jej chował do zdjęcia, no bo co w końcu, kurczę blade.

- Eugeniusz Dębski "Krótki lot motyla bojowego". Dębski jest raczej autorem drugoligowym, ale jakieś jego rzeczy dawno temu czytałem bez przykrości, a tę książkę dostałem od kolegi z pracy, ot tak, bo jemu się znudziła, więc kiedyś w końcu przeczytam.

- Paul Zane Pilzer "Bóg chce żebyś był obrzydliwie bogaty". Mój brat specjalizuje się w książkach-poradnikach o tym jak stać się bogatym (Kiyosaki et ceatera) oraz poradnikach życiowych ("Winning" Welsha i tym podobne). Co jakiś czas coś sobie od niego pożyczę i albo mi się spodoba, albo nie. Tutaj zaintrygował mnie tytuł, który okazał się być rezultatem bądź to polskiej szkoły tłumaczeń, bądź to polskiej szkoły marketingu, bo w oryginale brzmi on "God wants you to be rich" (słowo "obrzydliwie" w ogóle się nie pojawia). Fragmenty na które zerknąłem były interesujące, więc dodałem do listy lektur.

- Władysław Zambrzycki "W oficynie Elerta" - aż wstyd pokazywać, kupiłem w zeszłym roku (w okolicach tej recenzji) i do tej pory jakoś nie znalazłem czasu żeby przeczytać. Shame on me.

- Pearl S. Buck "Wiatr ze wschodu, wiatr z zachodu" - historia Chinki z tradycyjnej rodziny wydanej za mąż za zamerykanizowanego Chińczyka. Kupiłem przy okazji, bo raz, że kosztowało grosze, dwa, że nazwisko autorki obiło mi się kiedyś o uszy, a trzy, że wszystko co związane z Azją od razu wpada mi w oko. Nie mam pojęcia, czy warto.

- Shan Sa "Dziewczyna grająca w Go". Tu z kolei przyciągnął mnie blurb na okładce, według którego książka ma traktować o Chince grającej w Go z japońskim oficerem z armii okupacyjnej. Niestety, napisane to jest w sposób mało dla mnie strawny i nie wiem czy zmęczę. Póki co czeka na swoją kolej.

- Tonino Benacquista "Malavita". Powód zakupu: cena, wynosząca dwa złote polskie, tudzież ciekawość, co jeszcze można nowego napisać o włoskiej mafii. Również czeka na swoją kolej.

Dotarliśmy do końca obu stosów. Macie zatem skrzyżowanie mini-recenzji i blogowego ekshibicjonizmu w formie długaśnej notki, którą, o dziwo, pisało mi się lekko, łatwo i przyjemnie (czas powstawania około póltorej godziny, może dwie). Czyżby to oznaczało, że warto zmienić formułę bloga? Póki co jednak planuję trzymać się dotychczasowego schematu i dokończyć notkę o Zelaznym. Liczę również na jedną czy drugą cudzą recenzję, zwłaszcza tę zapowiedzianą tu dawno temu w komentarzach (Marceli, if you kindly would...). A właśnie, w kwestii kometarzy - dajcie znać co sądzicie o takim przerywniku.

Władysław Pasikowski - "Ja, Gelerth"


Książka dosyć nietypowa - z jednej strony standardowa literacka pulpa, jakiej mnóstwo się u nas wydawało na początku lat dziewięćdziesiątych, pełna krwi, brutalności, wulgaryzmów i seksu, z drugiej postmodernistyczna mieszanka z wieloma nawiązaniami kulturowymi, puszczaniem oka do czytelnika, świetnymi one-linerami (czy jest na to jakieś polskie określenie?) i nieomal peanem na cześć miłości i przyjaźni.


Jeśli nazwisko autora skojarzyło Wam się z reżyserem i scenarzystą legendarnych "Psów", to macie sto procent racji, chodzi o tego samego Władysława Pasikowskiego. Okazuje się, że zdarzyło mu się wyjść poza medium w którym normalnie rzeźbi i poza filmami o ubekach, żołnierzach i strzelaniu napisał również książkę, zresztą główne o żołnierzach i strzelaniu.

Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości, w której circa about 90% ludzkości zostało posłane do piachu (wojna atomowa i chemiczna), a pozostała resztka żyje na poziomie robactwa, kryjąc się po norach i wychodząc nocą. Powstanie jakiejkolwiek uporządkowanej struktury typu dom lub też wyjście na światło dzienne ściąga uwagę Oka - czymkolwiek by ono nie było, w promieniu kilometrów od feralnego miejsca zginą wszyscy.

Wśród pozostałych przy życiu ludzi, których nota bene jest coraz mniej, jako że po chemii i napromieniowaniu wszyscy są bezpłodni, wyróżniają się trzy kategorie: cywile, czyli mięso armatnie na którym pasożytują wszyscy, uzbrojone bandy cywilów, które mordują i gwałcą na potęgę, i wreszcie żołnierze, którzy budzą lęk jako ostatnia zorganizowana siła na Ziemi, ale przynajmniej nie zabijają jeśli nie muszą. Wśród tych ostatnich mamy jeszcze żołnierzy Okrągłego Stołu, czyli elitę. No dobrze, jest jeszcze kategoria czwarta, Teutonowie, ale kim tak naprawdę są, tego nie wiadomo, bo nikt nie przeżył spotkania z nimi by o tym opowiedzieć.

Wydawało Wam się, że świat przedstwaiony w "Mad Maksie" jest brutalny? W porównaniu do "Ja, Gelerth" jest to kurort wypoczynkowy.

Bohatera książki, który przedstawia się jako Rah V. Gelerth - czyli swojski Rafał Gelert, na wypadek gdyby ktoś się nie zorientował - poznajemy w chwili gdy obchodzi urodziny, piekąc sobie psa (cóż, tortów w tym umierającym świecie już nie ma). Konsumpcję psiny przerywa mu pojawienie się intruza i wkrótce do Gelertha dołączy drugi bohater, imieniem Żejlko Bebek, a niedługo potem już we dwójkę ratują życie przypadkowej dziewczynie, co zdecydowanie nie jest typowym zachowaniem w skundlonym świecie jaki ich otacza. Oczywiście rozpocznie to łańcuch wydarzeń, w wyniku których bohaterowie dowiedzą czemu jedyną pozostałą na świecie budowlą jest zamek Ludwika Bawarskiego, spotkają oko w oko z Teutonami, wezmą udział w obradach żołnierzy Okrągłego Stołu, poznają część prawdy o kulisach wojny, która wykończyła ludzkość, a także zabiją mnóstwo ludzi i wystrzelają ze trzy tony różnorakiej amunicji.


Mam wrażenie, że Pasikowski napisał "Ja, Gelerth" mając wizję filmu, który chciałby zrealizować, gdyby tylko dysponował budżetem wystarczającym aby nakręcić go tak jak to sobie wyobraził. Będąc jednak realistą, który już niejeden film w Polsce zrobił, wiedział że szanse na to są zerowe, a próba zrobienia filmu w wersji niskobudżetowej skończy się porażką (czy komuś jeszcze przyszedł tu na myśl "Wiedźmin"?). Dlatego też napisał książkę, którą w zasadzie można traktować jako całkiem udaną nowelizację scenariusza do nieistniejącego filmu.

Dlaczego udaną? Cóż, poza warstwą fabularną, która stoi na naprawdę niezłym poziomie, Pasikowski ma fenomenalne wręcz wyczucie dialogu i języka mówionego. Widać to w każdym jego filmie i znajduje to też swoje odzwierciedlenie w "Ja, Gelerth". Książkę czyta się bardzo łatwo, a dialogi to prawdziwe mistrzostwo - postaci przerzucają się grepsami i one-linerami, z których co drugi nadaje się na mema klasy "to ja jestem policja" i "wyrwałem chwasta".

Pamiętam, że recenzja "Ja, Gelerth" w Nowej Fantastyce była dosyć życzliwa w tonie - doceniono szybką narrację, sprawne operowanie językiem, popkulturowy misz-masz (w tym także autonawiązania - starzec Kroll, bracia Pazurowie). Byłem tym dosyć zdziwiony, ponieważ jakoś wydawało mi się, że krytycy z NF preferują rzeczy bardziej wyszukane i nie spodziewałem się, że docenią tę akurat pozycję, zwłaszcza że na pierwszy rzut oka sprawia ona wrażenie sztampowej postapokaliptycznej szmiry.

Radkowiecki w swojej notce (poza tym napisał jeszcze recenzję, przewińcie na sam dół) nazwał "Ja, Gelerth" literaturą rewolwerową i jest coś na rzeczy. To nie jest lektura głęboka i metafizyczna, to z założenia rozrywka i to nieskomplikowana - dużo krwi, pocisków oraz twardego gadania. Jednak pod tą warstwą pulpy można znaleźć coś więcej. Jest tu więc opowieść o prawdziwej męskiej przyjaźni i o prawdziwej czystej miłości w czasach, w których nie ma miejsca ani na jedno, ani na drugie. Jeśli zaś idzie o fabułę, to zawiera ona mnóstwo sprawnie przetworzonych klasycznych motywów, jak również kilka interesujących świeżych pomysłów. W sumie więc w "Ja, Gelerth" każdy znajdzie coś dla siebie: i miłośnik nieskomplikowanych strzelanek, i romantyk ukrywający się pod płaszczykiem cynizmu, i fan postmodernistycznej zabawy słowem. Jeśli zatem nie dacie się zrazić początkowym wulgaryzmom i werystycznie przedstawionym sadystycznym opisom, to Pasikowski zagra na waszych emocjach, a książka pokaże drugie dno. A potem jeszcze trzecie. I może czwarte.

Na zakończenie wspomnę tylko, że niestety piekielnie trudno jest zdobyć "Ja, Gelerth". Ostatnie ceny na Allegro oscylują między sto, a sto siedemdziesiąt złotych za sztukę. Zawyłem, gdy to zobaczyłem, ponieważ mój zaczytany egzemplarz się rozpada, a kiedyś widziałem na wyprzedaży dziesiątki tych książek za trzy złote (gdybym wtedy kupił wszystkie, to dzisiaj byłbym bogaty). Może wreszcie jakieś wydawnicto się zorientuje i wznowi wydanie. Za wznowienie "Ja, Gelerth"
w ładnej okładce z, powiedzmy, Fabryki Snów byłbym w stanie zapłacić ponownie.

Vaclav Vratislav z Mitrovic - "Przygody..."


"Przygody Vaclava Vratislava z Mitrovic, jakich on w głównym mieście tureckim Konstantynopolu zaznał, jako pojmany doświadczył, a po szczęśliwym do kraju rodzinnego powrocie własnoręcznie w Roku Pańskim 1599 spisał". Ha, kiedyś to bywały tytuły, człowiek przeczytał i już było wiadomo o czym jest książka, nie to co dzisiaj ("A teraz zaczekaj na zeszły rok", co to w ogóle jest za tytuł?). Jeżeli nie przeszkadza Wam staromodna polszczyzna w stylu pamiętników Paska, to zapraszam do recenzji doskonałego podróżniczego reportażu... sprzed 410 lat.


Świat zachodni ogólnie, a Polacy w szczególności, nie doceniają rozwoju innych kultur. Nieraz słyszałem pogardliwe opinie o mieszkańcach Afryki lub Azji, wygłaszane z typowym dla moich rodaków połączeniem szowinizmu i ignorancji. Obraz cywilizacji islamu w naszym powszechnym mniemaniu to afgańscy talibowie i palestyńscy zamachowcy, może jeszcze uproszczona wizja mieszkańców krajów Magrebu jako zakutanych w zawój fanatyków z wielbłądami.

O znajomości historii krajów muzułmańskich nie wiemy w zasadzie nic, nawet tego skąd wzięły się cyferki którymi się posługujemy. Tym ciekawiej zatem jest spojrzeć na imperium ottomańskie z przełomu XVI i XVII wieku z perspektywy odwiedzającego je wtedy podróżnika z Czech.

Vaclav Vratislav trafił do Turcji jako nastolatek - był on paziem czeskiego posła Fryderyka Krekvica, radcy dworu cesarza Rudolfa II. Pierwsza część książki to opis podróży poselskiego orszaku do Turcji i pobytu w Konstantynopolu. Dla młodego Czecha jest to wyprawa na drugi koniec świata, jak na inną planetę, stąd też ogląda on wszystko szeroko otwartymi oczami, a swoje obserwacje zapisuje, dzięki czemu czytelnik może się wiele dowiedzieć o tureckich realiach.

Później sprawy się komplikują - pan poseł okazuje się również szpiegiem, a przez nieuwagę i zamiłowanie do hazardu jednego ze swoich sług, daje się na szpiegowaniu przyłapać. Sułtan, żeby użyć Pratchettyzmu, nie poprzestaje na ostrej nocie dyplomatycznej - pan poseł i wszyscy mu towarzyszący zostają uwięzieni. Dalsza część historii Vaclava to szczegółowo przedtawiony opis tureckiego systemu penitencjarnego, a nie są to pięciogwiazdkowe hotele riwiery tureckiej.

Na szczęście dla naszych bohaterów, a w każdym razie ich większości, z czasem zmienia się sułtan, a co za tym idzie także wezyr i basza, więc po pewnej dozie dyplomacji, wspartej łapówkami, cierpliwością i szczęściem, po dwóch latach udaje się czeskiej delegacji wydostać z więzienia i w końcu powrócić do domu. Sami przyznacie, że jest to ciekawa historia - i to historia w sensie dosłownym, gdyż nie jest to opowieść zmyślona, a jak najbardziej autentyczna.

Opis państwa tureckiego daje pojęcie nie tylko o jego militarnej potędze, ale i o tym jak uporządkowane i zasobne ono było. Publiczne łaźnie i darmowe szpitale, w których można było również zatrzymać się w podróży i dostać poczęstunek - czyste, schludne i otwarte dla wszystkich, także podróżujących obcych. Patrząc na obecny stan rzeczy w Polsce można się zastanawiać, czy przypadkiem nie cofnęliśmy się trochę w rozwoju cywilizacyjnym - nie wspominając już o porównywaniu ówczesnej Turcji do Polski z tamtej epoki.

Dla mnie właśnie te obserwacje kraju, społeczeństwa, ludzi, zwyczajów i rozgrywek politycznych są tym, co stanowi najważniejszy walor książki. Jest to po prostu doskonały reportaż sprzed ponad czterystu lat, napisany co prawda w nieco staroświecki sposób, lecz pasjonujący i przybliżający współczesnemu czytelnikowi świat już nieistniejący. Ponadto "Przygody..." Vaclava Vratislava z Mitrovic doskonale uzupełniają "Czarnego Anioła" poprzez pokazanie co stało się dalej i jak wyglądał Konstantynopol po zdobyciu przez Turków.

Znalezienie tej książki będzie prawdziwym wyzwaniem, na Allegro bywa, ale bardzo rzadko, w antykwariatach nie widziałem nigdy. Mnie udało się upolować własny egzemplarz dopiero niedawno, przy okazji pisania tej notki. Tym niemniej uważam, że bardzo warto, w szczególności jeśli interesuje Was orient, historia Turcji lub po prostu reportaże z ciekawych miejsc i czasów.


Post Scriptum: Zabawne jest, że dopiero co wróciłem z mojej pierwszej w życiu wycieczki do Turcji. Piękny kraj, przesympatyczni ludzie, no i kawał historii do zwiedzania (Istambuł, Efez, Bodrum, czyli dawny Hieraklion). Książka ładnie się z tym komponuje.

Łańcuszek blogowo-książkowy


Agnes przywaliła mi łańcuszkiem, więc żeby przełamać ciszę na blogu, potraktuję to jako pretekst do napisania choćby proto-notki.

1. Jak walczysz z niemocą czytelniczą?

W sensie, że nie chce mi się czytać? Zdarza mi się to bardzo rzadko, ponieważ od czasów liceum nie czytam rzeczy które mi nie podchodzą. Czasem zmuszę się do jakiejś książki, która idzie mi opornie (ostatnio "Williama Goulda Księga Ryb", gówno straszliwe dla którego rozważam wprowadzenie na blogu kategorii "książki najgorsze"). Jeżeli zaś z jakiś względów mam chwilowy wstręt do lektury, to po prostu zajmuję się tysiącem moich innych hobby. Najdalej po tygodniu przechodzi.

2. Co sądzisz o ubikacji jako miejscu zgłębiania tekstów pisanych?

Uważam to za obrzydlistwo i barbarzyństwo świadczące o upadku obyczajów. Jeżeli dowiedziałbym się, że ktoś, komu pożyczyłem książkę, czytał ją w kiblu, to automatycznie nie dostanie ode mnie żadnej mojej książki do ręki.

3. Jeżeli, jak Thursday Next, mógłbyś wskoczyć w książkę, to w jaką?

Do "Świata Dysku", rzecz jasna! Ale z takim wskakiwaniem to trzeba bardzo uważać.

4. Czy dedykacja podnosi wartość książki, czy ją obniża?

Oczywiście że podnosi. Mam mnóstwo książek z dedykacjami, wcale zresztą niekoniecznie dla mnie - w przypadku książek z antykwariatu dodaje im to historii i jakiegoś takiego unikalnego rysu. Poza tym uwielbiam dedykacje od autorów - mam już takowe od Terry'ego Pratchetta, Astrid Lindgren, Andrzeja Sapkowskiego i paru twórców komiksów.

5. Chciałeś kiedyś napisać własną książkę?

Nie tylko chciałem, ale i nadal chcę. Ba, nawet usiłuję nad tym pracować, ale idzie opornie. Moje teksty były już drukowane w Gazecie Wyborczej i w CD-Action, jednak marzy mi się zbiorek opowiadań sf-f wydany w Fabryce Słów.

6. Twoim zdaniem komiksy to literatura, czy tylko obrazki (więc bardziej sztuka) okraszone gdzieniegdzie słowem?

Dziwnie sformułowane pytanie. Dla mnie komiks to medium, inne od literatury i obrazków (a w ogóle literatura to nie sztuka?), inne również od kina, teatru i gier komputerowych. Jego siłą jest połączenie słowa pisanego i statycznej oprawy graficznej. Nie jest literaturą, bo w komiksie nie można wcisnąć tyle tekstu co w klasycznej powieści, nie jest też li tylko zabawą poukładanymi obrazkami (chociaż istnieją takie "nieme" komiksy), ale obydwie warstwy, tekstowa i ilustracji, uzupełniają i przeplatają się wzajemnie. Jeśli obie są dobrze wykonane, to występuje efekt synergii i otrzymujemy dzieło, które jest unikatowe i w zasadzie niemożliwe do odtworzenia w innym medium - przykładem może być tu "Hellboy".

Moje ulubione komiksy to m.in. rzeczony "Hellboy", "We3", od niedawna "Watchmen", "Usagi Yojimbo", "Valerian", "GitS", "Nausicaa", "Hellsing", "Kajko i Kokosz", "Asteriks", komiksy Baranowskiego, "Thorgal" mniej więcej do "Wilczycy", "Gunnm" aka "Battle Angel Alita", cztery pierwsze tomy "Megatokyo", "Likwidator" (lol), "Neon Genesis Evangelion", "Sandman", "48 Godzin" i seria Status7, "Na szybko spisane", "Le petit Spirou", "Kid Paddle", "Fee et Tendres Automates", "Requiem - Chevalier Vampire", "Shaa" ... więcej tak z palca nie pamiętam.


Co do łańcuszka, to nie przekazuję go dalej, bo nie jestem fanem łańcuszków. Agnieszce jednak nie jestem w stanie niczego odmówić. :)

Zofia Gerlach - "Odkopać źródło"


Dla odmiany po recenzjach lektur lekkich, łatwych i przyjemnych, chciałem polecić książkę zupełnie inną - poważną i momentami mocno przygnębiającą literaturę faktu. "Odkopać źródło" opowiada o losach pary polskich lekarzy w Algierii pod koniec lat pięćdziesiątych i w trakcie kolejnego dziesięciolecia. To przejmująca kronika początkowych dni niepodległości Algierii i syzyfowej pracy służb medycznych w tym ciężkim czasie.


Algieria jest mi bardzo bliska z prozaicznego powodu - wychowywałem się w niej jako dziecko, gdyż moi rodzice wyjechali tam pracować zarobkowo. Moje pierwsze świadome wspomnienia pochodzą właśnie z Algierii. Później, już jako człowiek dorosły (hmm, niektórzy mogliby powątpiewać), dużo podróżowałem, mieszkałem też w różnych krajach i stykałem z rozmaitymi kulturami. Stąd też książki traktujące o emigrantach są dla mnie zawsze bardzo ciekawe, gdyż często odnajduję w nich swoje własne obserwacje, przeżycia i dylematy, przez co odczuwam pewną wspólnotę z autorami.

Szczególnie dotyczy to miejsc w których sam mieszkałem (na liście są m.in. Japonia, Algieria, Stany Zjednoczone). Pamiętam, że kiedy w szkole podstawowej czytałem "Skarby" Joanny Chmielewskiej, dziejące się właśnie w Algierii, niesamowite było dla mnie napotykanie się w książce na kwestie, które były mi znane z moich własnych doświadczeń, takie jak sirocco, upał, natrętne arabskie dzieci, skorpiony, Ramadan, by wyliczyć choć kilka. Podobnie było z "Odkopać źródło" Zofii Gerlach - trochę jakbym wrócił w odwiedzane niegdyś miejsca, z tym że patrząc na nie już z innej niż dziecinna perspektywy.

Książka plasuje się gdzieś pomiędzy pamiętnikiem, a reportażem, stąd użyłem określenia "literatura faktu" jako dosyć ogólnego sformułowania na przyporządkowanie jej chocby z grubsza przynależności gatunkowej. Bohaterami są prawdziwi ludzie, często wymienieni z imienia i nazwiska - polscy (i nie tylko) lekarze w Algierii, miejscowi pielęgniarze, francuscy ochotnicy oraz Białe Siostry (Soeurs Blanches) zajmujące się szpitalem, funkcjonariusze formującego się algierskiego ministerstwa zdrowia i inni, z którymi los zetkął państwa Gerlach podczas ich pracy w szpitalu.

Kolejne lata upływają autorce na ciężkiej pracy, w zasadzie bez chwili przerwy. Autorka i jej mąż nie mogą nawet wziąć urlopu bez zorganizowania zastępstwa - przy tak małej liczbie lekarzy, opuszczenie chorych byłoby jak zostawienie ich na śmierć. Z czasem Zofia Gerlach i jej mąż zyskują szacunek arabskich współpracowników, lekarzy innych nacji a także, co może najważniejsze, biedoty z okolicznych wsi i pustkowi. W międzyczasie rozgrywa się tysiąc najrozmaitszych dramatów, przeplatają opowieści, obserwacje i przykre wypadki, zmieniają się ludzie, szpital i sama Algieria.

"Odkopać źródło" jest książką niepozbawioną pewnych wad - brak tu konstrukcji fabularnej, czy też jakiegoś głównego wątku, czego skutkiem jest pewne rozmycie opowieści i jej ogólne nieuporządkowanie. Niektóre wątki rozpoczynają się, nikną z oczu czytelnika, powracają znienacka dużo później, inne pozostają niedokończone, zaledwie naszkicowane. Cóż, zupełnie jak w życiu - jednak nawet takie ledwo zarysowane fragmenty są bardzo interesujące i warto dla nich przekopać się przez pewien chaos relacji.

Jedną z moich refleksji po lekturze książki była konstatacja, że nam (to jest mnie i moim Rodzicom) się udało - pobyt w dużym mieście Algierii wczesnych lat osiemdziesiątych to jednak coś zupełnie innego niż mała mieścina na krawędzi bledu, czyli wrogiego człowiekowi algierskiego interioru. Wystarczy wspomnieć fragment, opisujący pewną trasę, po której nie jeździło się, "bo tam strzelają".

Ponadto kolejna obserwacja - tamte czasy (tak naszego wyjazdu, jak i epopei państwa Gerlach) były pod pewnymi względami zupełnie inną epoką niż dzień dzisiejszy. W książce widać coś, na co zwróciliśmy uwagę z Rodzicami podczas moich rozlicznych wyjazdów już w XXI wieku, a mianowicie niesamowity wprost rozwój telekomunikacji i jego wpływ na zmniejszenie poczucia osamotnienia w odległych zakątkach świata. Kiedyś wyjazd do Algierii równał się w zasadzie odcięciu od ojczyzny - jeszcze w latach osiemdziesiątych połączenie telefoniczne między Algierią a Polską było nieomal nieosiągalne. Przeloty były rzadkie, drogie i skomplikowane (przesiadki, kwestie paszportów, wiz, tranzytu). Do komunikacji pozostawały wyłącznie idące powoli listy.

Dzisiaj mamy telefonię komórkową, internet, połączenia głosowe VoIP za grosze, SMSy, maile, rozmowy wideo - cały arsenał środków dzięki którym pozostajemy w kontakcie nieomal bez przerwy (jeśli tylko chcemy, rzecz jasna). Gdy zaczynam odczuwać chandrę, mogę jednym kliknięciem połączyć się z bratem we Francji, rodzicami w Polsce czy przyjacielem w Japonii. Wtedy takiej możliwości nie było i przyznam, że dla tego jednego choćby powodu uważam rozwój telekomunikacji (jakkolwiek niekiedy uciążliwy) za błogosławieństwo dla ludzkości.

Powracając do recenzji, chciałbym bardzo wszystkim polecić "Odkopać źródło" - dzięki tej książce można nie tylko poszerzyć swoją wiedzę o Algierii, ale również zyskać trochę inną perspektywę patrzenia na świat. W porównaniu z problemami tamtych lat i tamtego klimatu nasze codzienne zmartwienia wydają się trochę mniej poważne. Zetknięcie się z arabskim fatalizmem, nawet za pośrednictwem lektury, to też wgląd w zupełnie inny punkt widzenia życia i świata. Do tego bardzo interesujący rys historyczno-kulturalny oraz trochę rozważań natury filozoficznej, również w temacie odpowiedzialności lekarza za pacjentów. Zastrzegam jednak, że nie jest to lektura pogodna, wprost przeciwnie - niektóre fragmenty są wręcz straszne. Tym niemniej "Odkopać źródło" jest opowieścią fascynującą, a zupełnie zapomnianą - dlatego też mam nadzieję, że powyższą recenzją uda mi się zwrócić na nią Waszą uwagę.

David Brin - "Listonosz"


Od początku istnienia tej strony marzyło mi się wprowadzenie kategorii "występy gościnne", czyli recenzji napisanych przez osoby nie mające ochoty stale współpracować, ale chcące podzielić się jakąś szczególnie udaną lub też po prostu ulubioną lekturą. Dzisiejsza notka inauguruje zatem tę kategorię - poniżej krótka recenzja dobrej książki, która stała się podstawą dosyć kiepskiego filmu. Autorem jest Bulhakov. Zapraszam!


Nie odkrywam chyba Ameryki pisząc, że film często nie służy książkom. Niejedno z nas wyszło z kina z rozczarowaniem po „zrobieniu sobie nadziei” udaną lekturą. Są to czasami rozczarowania ogromne, kiedy np. chodzi o ekranizacje takich sag fantasy jak Wiedźmin czy Ziemiomorze, lub trochę mniejsze jak przy niezliczonych ekranizacjach książek Kinga czy Crichtona. Czasami nawet nie wiemy, że za kiepskim filmem, który właśnie obejrzeliśmy, kryje się jakaś książka, być może całkiem niezła. Tak jest w przypadku Listonosza Davida Brina. Książka jest kawałkiem dobrej „klasycznej postapokalipsy”, z której Costner zrobił nudnawą i przesadnie patetyczną propagandę USA.

Listonosz opowiada losy Gordona Kantza - charyzmatycznego włóczęgi/aktora (minstrela?) i bohatera „z przypadku”. Chcąc wyłudzić nocleg i jedzenie w ufortyfikowanej osadzie podaje się za listonosza - reprezentanta wznawiającego działalność rządu USA. Z początku niewielki przekręt szybko przerasta jego samego i staje się motorem wielkich wydarzeń.

Świat opisany w książce to dość typowa postapokalipsa. Konflikt nuklearno-biologiczny doprowadził do upadku cywilizacji i przetrwania zaledwie niewielkiego ułamka ludzkości. Na pustkowiach panuje natura i bezprawie. Ludzie są twardzi, nieufni, żyją w małych samowystarczalnych osadach. Plotka odradzającego się daleko na wschodzie rządu USA zapoczątkowana (i podtrzymywana) przez Gordona prowadzi jednak do wznowienia komunikacji i współpracy między osadami... i w samą porę, gdyż na południu rośnie w siłę małe imperium paramilitarnych surwiwalistów, oparte na niewolnictwie, wojskowej hierarchii i kulcie siły. Przeciwnicy w książce wydają się naprawdę skuteczni i przerażający, w przeciwieństwie do tej dziwnej krzyżówki kowbojów i Ku Klux Klanu pokazanej w filmie.

Wiem, że ryzykuję, że zabrzmię równie nadęcie jak Cosnter, czuję jednak, że muszę krótko wspomnieć dlaczego tak lubię klimaty postapokaliptyczne. Po pierwsze nabieram wiary, że ludzkość przetrwa. Właściwie nieistotne co rzucimy przeciwko sobie, lub czym zaskoczy nas natura – bomby, wirusy, meteoryty (jak nie za duże), żywe trupy (byle nie szybkie), mutanty – zawsze znajdą się ludzie wystarczająco twardzi, rezolutni lub po prostu mający szczęście żeby przetrwać. Po drugie podoba mi się eksperyment myślowy z odbudowywującą się cywilizacją o rozmiarach ogarnialnych przez jednostkę. Po trzecie jest ten ładunek emocjonalny (przesadzony w filmie) związany z nadzieją, wspólnotą, z tym jak wielu rzeczy niedocenialiśmy i jakie błędy musimy uważać by nie powtórzyć.

Podzielę się też ciekawostką „wygooglowaną” w trakcie pisania recenzji: Listonosz był nominowany do nagród Hugo i Nebula w tym samym roku co Gra Endera (1985). Najprawdopodobniej, gdyby nie tak silny konkurent, Listonosz miał spore szanse na te nagrody (zajął 3cie miejsce) i byłby bardziej znaną teraz książką (i tak sporo różnych nagród otrzymał).

Bulhakov

SPOILER!
Pod koniec książki przewinie się kilka innych wątków fantastyki naukowej – między innymi sztuczna inteligencja i genetycznie modyfikowani super-żołnierze. Sprawia to, że Listonosz nierozłącznie kojarzy mi się z jedną z moich ulubionych gier – Falloutem, ale wielu recenzentów krytykuje znacznie odstające od reszty zakończenie książki jako deus ex machina.

SPOILER!

Stanisław Broszkiewicz - "Taniec kogutów"


Kwiecień zbliża się już ku końcowi, nowych notek ani widu, ani słychu, a ja obiecałem sobie i pt. czytelnikom, że nie będzie już miesiąca bez recenzji. Zatem ta notka będzie nieco krótsza niż normalnie, ale jednak będzie. Książka którą chciałem tu przedstawić też do długich nie należy, jednak w kategorii poprawiaczy humoru ma u mnie wysoką lokatę, a na dodatek nie jest znana wszem i wobec - panie i panowie, oto "Taniec kogutów" Stanisława Broszkiewicza, czyli wesołe opowiastki o Polakach i Szkotach.

Stereotypowi Polacy i Szkoci mają sporo cech wspólnych - jedni i drudzy lubią sobie popić , pogadać i pokłócić, jedni i drudzy nie są od tego, żeby komuś buźki nie obić, u jednych i u drugich jedną z ulubionych rozrywek jest walka o wolność. Cóż się zatem dziwić, że spotkania przedstawicieli obu nacji najczęściej należą do udanych, nawet jeśli następnego dnia będzie ciężko podnieść się na nogi, a dodatkowo przy okazji ktoś dostanie w ucho. "Taniec kogutów" Stanisława Broszkiewicza to nieduży zbiorek opowiadań z przymrużeniem oka przedstawiających takie właśnie spotkania przy różnych okazjach.

Czas akcji nie jest sprecyzowany, jednak można domyślać się, że akcja opowiadań rozgrywa się tuż po drugiej wojnie światowej. Protagonistami większości z nich są żołnierze Korpusu Polskiego, być może nawet ten sam żołnierz, co ciężko powiedzieć, ze względu na anonimową pierwszoosobową narrację, jednak prawdziwym bohaterem książki jest dumny naród szkocki, wraz z wszystkimi jego przywarami i specyficznym sposobem bycia.

Ciężko jest napisać coś więcej o "Tańcu kogutów", nie mówiąc już o streszczaniu, bo humor bierze się w książce przede wszystkim z języka bohaterów, a w drugiej kolejności z puent historyjek o szkockich oryginałach. Moje ulubione opowiadania to "Śmierć Mike Glourie", bohater którego tłumaczył w knajpie zawiłości kosmologiczne ("Gdyby taka Wenus zderzyła się z Marsem, to byłby taki burdel w kosmosie, że moje uszanowanie"), "Sąd", w którym opowieść o futbolu ratuje oskarżonego od legalnych konsekwencji romansu, a także "Ostatni salut brygadiera Green'a", zawierającego nader oryginalną mowę pogrzebową.

Mieszanka gaelickich klimatów, życzliwego humoru, i wybuchowych polskich tudzież szkockich temperamentów jest w stanie poprawić humor każdemu, dlatego jeśli tylko macie okazję upolować gdzieś "Taniec kogutów", to zróbcie to czym prędzej.

Stefan "Wiech" Wiechecki - "Cafe pod Minogą"


Dręczy mnie ostatnio myśl, że piszę za mało, za rzadko i o książkach zbyt jednak znanych. M z Księgogrodu wygrzebuje prawdziwe zakurzone perełki, a ja tu recenzje książek z Empiku kreślę, zamiast skupić się na zapomnianych tomach, o których nikt już nie pamięta. Dziś zatem weźmiemy na warsztat mało znaną powieść pisarza kojarzonego raczej z innym rodzajem twórczości, a mianowicie słynnego Wiecha.

Stefan "Wiech" Wiechecki rozpropagował w języku polskim knajacką gwarę Warszawy, który do dziś można gdzieniegdzie jeszcze usłyszeć (padłem ze śmiechu zetknąwszy się z tym narzeczem w filmie "Uciekające kurczaki") i jeśli ktoś należy do gatunku czytaczy, to zapewne zetknął się już z którymś z jego tomików felietonów, opowiastek i humoresek o zawadiackich warszawskich filutach. Książką która spowodowała u mnie jednak przeszeregowanie i zakwalifikowanie Wiecha do grona pisarzy przez duże P jest właśnie "Cafe pod Minogą".


W odróżnieniu od krótkich opowiadanek o szwagrze Piekutoszczaku i reszcie ferajny, tutaj zabawna stylizacja językowa i humor są tylko elementem większej całości, całości chwilami dosyć poważnej. Bohaterami książki są, a jakże, Warszawiacy, których łączy tytułowy lokal - restaurator i jego małżonka, grabarz z sąsiadującego zakładu, trzech drobnych kombinatorów, ukrywający się przed policją Murzyn, a także wielu innych mniej lub bardziej stałych bywalców. Śledzimy ich losy od ostatnich chwil przed wojną, poprzez okupację, powstanie, aż do początku okresu powojennego. Nie zabraknie typowych wydarzeń tamtych czasów, jak to łapanek, szmuglu, wywózek i innych niewesołych okoliczności, jednak bohaterowie nie tracą fasonu i dzielnie radzą sobie z problemami jakie stawia przed nimi wojenna rzeczywistość.

Jedną z rzeczy które według mnie świadczą o klasie pisarstwa Wiecha, jest to jak na przestrzeni jednego paragrafu czy zdania potrafi przejść od rubasznego humoru do wzruszającej obserwacji, celnego spostrzeżenia, czy też zasugerowania czegoś znacznie bardziej ponurego niż ogólny klimat książki (jest to coś, za co bardzo cenię Terry'ego Pratchetta, czy też z innych autorów Johna Irvinga, Władysława Zambrzyckiego lub Kira Bułyczowa). Tego rodzaju kontrast można na przykład zaobserwować w opisie niemieckich tancerzy w pewnym rozrywkowym przybytku: "Byli to mili, rozdokazywani chłopcy, którzy w dzień rzucali do Wisły z mostu Poniatowskiego przyłapane na ulicach żebrzące żydowskie dzieciaki, a wieczorami śpiewali tu prześmieszne piosenki z ewolucjami".

"Cafe pod Minogą" jest jednak pomimo takich fragmentów książką ciepłą, pogodną i poprawiająca nastrój. Nie ma tu martyrologii i rozdzierania szat. Tragiczne elementy okupacyjnej i powstańczej rzeczywistości nie załamują, raczej przez kontrast podkreślają ton ogólnej życzliwości wobec ludzi dominujący w powieści. Śmiech w książce nie jest śmiechem "z", to raczej śmiech "pomimo" - smutne czy wzruszające momenty wplecione w utwór nadają mu bardziej poważny wydźwięk, jednak całość pozostaje przesycona ciepłą akceptacją wobec ludzi i oczywiście typowo warszawskim humorem. Tekst doskonale uzupełniają ilustracje Jerzego Zaruby, co stanowi dodatkowy walor książki. Recenzję podsumowałbym następująco - jeżeli mielibyście przeczytać tylko jedną książkę Wiecha, to niech to będzie "Cafe pod Minogą".

Mika Waltari - "Czarny Anioł"


Mika Waltari jest pisarzem znanym w Polsce - znanym w sensie rozpoznawalnym i wydawanym, jednak raczej niespecjalnie popularnym wśród młodszych czytelników, już bardziej w pokoleniu naszych rodziców. Czas to naprawić: dzisiaj na warsztat bierzemy "Czarnego Anioła", smutną powieść o miłości rozgrywającą się w Konstantynopolu tuż przed jego zdobyciem.

Książką Waltariego z którą spotykałem się najczęściej było wydanie "Egipcjanina Sinuhe" z lat osiemdziesiątych - widywałem ją na półkach antykwariatów i w mieszkaniach rodziców moich znajomych. Większość powieści fińskiego autora to utwory ponure, bez happy endu [*1], dołujące i mroczne. "Czarny Anioł", którego jak do tej pory uważam za najlepszą pozycję Waltariego, na pozór wpisuje się w ten schemat - również jest to powieść tragiczna, nieuchronnie zmierzająca w stronę dramatycznego finału, jednak w odróżnieniu od wspomnianego "Egipcjanina Sinuhe" jest smutna w zupełnie innym stylu. Mniej tu zgorzknienia, cynizmu i ogólnego skurwysyństwa, a więcej szlachetnych bohaterów, wzniosłych uczuć i ludzi walczących w imię wyższych wartości - w każdym razie takie jest moje subiektywne wrażenie.

Tłem historycznym "Czarnego Anioła" jest upadek Konstantynopola, od momentu proklamowania Unii Kościelnej (pierwsze sceny książki), aż do zdobycia miasta przez wojska tureckie i następującej potem rzezi. Proszę nie krzyczeć, że spoileruję - podbicie Konstantynopola przez Turków jest faktem powszechnie znanym (Istanbul was Constantinople), a u czytelników bloga o książkach zakładam jednak jakieś minimum wiedzy ogólnej.


Jeśli idzie o rzetelność historyczną, to poza pewnymi meandrami fabuły, rzeczą zrozumiałą w powieści, Waltariemu nie można nic zarzucić. Zainteresowany tym, jak faktycznie przebiegało oblężenie sięgnąłem po książkę "Konstantynopol 1453" (autor Marian Witasek, wydawnictwo Bellona, kupić można tu) i sekwencja zdarzeń opisana w "Czarnym Aniele" pasuje dokładnie do wydarzeń relacjonowanych przez źródła historyczne.

Punkt wyjścia "Czarnego Anioła" jest następujący: Johannes Angelos, zmęczony życiem łacinnik, który powraca do Konstantynopola, aby umrzeć broniąc miasta przed Turkami, spotyka tam piękną grecką dziewczynę i momentalnie zakochuje się w niej, co więcej, wiele wydaje się wskazywać, iż jest to uczucie odwzajemnione. Do wszystkich komplikacji miłosnych, dołączają dodatkowo te wynikające z różnic religii, narodowości, stanów, wieku, podejścia do życia i wiele, wiele innych. Sam początek zbliżenia się do siebie dwójki ludzi nie jest prosty, a tu dodatkowo nic nie jest takie, na jakie początkowo wygląda: tak Anna jak i Johannes, nie są zwykłymi ludźmi, każde z nich jest ważną postacią w mieście nad którym wisi zagłada, każde powiązane jest z różnymi frakcjami (na dodatek pochodzącą z różnych kręgów kulturowych i klas społecznych), każde próbuje realizować swoje własne cele w tym szczególnym czasie i miejscu. Czy w tych okolicznościach zmęczony życiem cynik w sile wieku oraz młoda, naiwna, choć po kobiecemu uwodzicielska dziewica, mają szansę na chociaż krótką chwilę szczęścia w obliczu nadciągającej śmierci miasta?

Zdaję sobie sprawę, że powyższe streszczenie zawiązania fabuły brzmi trochę naiwnie, lecz choć niektórzy mogą zżymać się na wytarte schematy, to "Czarny Anioł" jest doskonale napisaną powieścią i naprawdę potrafi zagrać na emocjach. Warta odnotowania jest galeria bohaterów "Czarnego Anioła" - nie są tylko papierowymi sylwetkami popychającymi akcję do przodu, wprost przeciwnie, to ludzie z krwi i kości, mający swoje motywacje, przekonania i sposób bycia. Charyzmatyczny przywódca najemników Giovanni Giustiniani, przerażający w swojej mieszance zimnej logiki i płonącego szaleństwa sułtan Mehmed, pochłonięty naukowymi teoriami Joann Grant, tragiczna osoba ostatniego cesarza, Konstantyna - wszyscy oni zapadają w pamięć, a czytelnik znacznie bardziej związuje się z umierającym miastem poprzez bronicących go ludzi.

Kapitalnie w "Czarnym Aniele" pokazany jest koniec epoki i upadek cywilizacji bizantyjskiej. Choć wszyscy widzą, że, używając słów Andrzeja Sapkowskiego, "coś się kończy", a jednak stają do z góry przegranej walki czy to ze względu na wyznawane wartości, czy to z chciwości i chłodnej kalkulacji. Rewelacyjnym epizodem ilustrującym brak nadziei na zwycięstwo i odchodzącą w niebyt wiedzę przeszłości jest scena, w której strażnicy przyprowadzają na mszę starych techników cesarskich, ostatnich żyjących ludzi znających tajemnicę uzyskiwania greckiego ognia.

"Czarny Anioł" jest powieścią smutną i tragiczną, a cała część następująca po tym, gdy rozbrzmieje już okrzyk "Aleo he polis" (miasto upadło, miasto jest stracone) to jeden wielki koszmar masakrowanego Konstantynopola. Pamiętam, że po pierwszym czytaniu nastrój załamał mi się na resztę dnia, ale też byłem wtedy wrażliwym nastolatkiem, nie to co teraz, nieprawdaż... Do dnia dzisiejszego "Czarnego Anioła" czytałem już wiele razy i nadal bardzo mi się podoba, w zasadzie z każdą lekturą (do tej pory jakieś sześć, siedem razy) coraz bardziej, a
całość budzi raczej melancholijną refleksję, niż młodzieńcze emo Aczkolwiek, jak to często bywa w przypadku książek które towarzyszą mi od więcej niż dziesięciu lat, z czasem zaczynają do mnie bardziej przemawiać inne fragmenty niż dawniej.

Bardzo polecam "Czarnego Anioła" - chociaż strony książki przepełnia wszechogarniający smutek, to jednak pokazuje ona jak piękną rzeczą jest miłość i wiara w ideały, nawet jeśli ceną za nie jest śmierć.



*1 - Z jednym wyjątkiem w postaci "Turmsa Nieśmiertelnego", gdzie nieoczekiwany happy end bardzo mnie zdziwił.


PS. Notka na biblionetce do porównania tu, krótki wpis na wiki tutaj. Uwaga dla allegrowych wyszukiwaczy - nie kupcie przez pomyłkę "Czarnego Anioła" Grahama Mastertona, to nie do końca to samo.