Władysław Pasikowski - "Ja, Gelerth"


Książka dosyć nietypowa - z jednej strony standardowa literacka pulpa, jakiej mnóstwo się u nas wydawało na początku lat dziewięćdziesiątych, pełna krwi, brutalności, wulgaryzmów i seksu, z drugiej postmodernistyczna mieszanka z wieloma nawiązaniami kulturowymi, puszczaniem oka do czytelnika, świetnymi one-linerami (czy jest na to jakieś polskie określenie?) i nieomal peanem na cześć miłości i przyjaźni.


Jeśli nazwisko autora skojarzyło Wam się z reżyserem i scenarzystą legendarnych "Psów", to macie sto procent racji, chodzi o tego samego Władysława Pasikowskiego. Okazuje się, że zdarzyło mu się wyjść poza medium w którym normalnie rzeźbi i poza filmami o ubekach, żołnierzach i strzelaniu napisał również książkę, zresztą główne o żołnierzach i strzelaniu.

Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości, w której circa about 90% ludzkości zostało posłane do piachu (wojna atomowa i chemiczna), a pozostała resztka żyje na poziomie robactwa, kryjąc się po norach i wychodząc nocą. Powstanie jakiejkolwiek uporządkowanej struktury typu dom lub też wyjście na światło dzienne ściąga uwagę Oka - czymkolwiek by ono nie było, w promieniu kilometrów od feralnego miejsca zginą wszyscy.

Wśród pozostałych przy życiu ludzi, których nota bene jest coraz mniej, jako że po chemii i napromieniowaniu wszyscy są bezpłodni, wyróżniają się trzy kategorie: cywile, czyli mięso armatnie na którym pasożytują wszyscy, uzbrojone bandy cywilów, które mordują i gwałcą na potęgę, i wreszcie żołnierze, którzy budzą lęk jako ostatnia zorganizowana siła na Ziemi, ale przynajmniej nie zabijają jeśli nie muszą. Wśród tych ostatnich mamy jeszcze żołnierzy Okrągłego Stołu, czyli elitę. No dobrze, jest jeszcze kategoria czwarta, Teutonowie, ale kim tak naprawdę są, tego nie wiadomo, bo nikt nie przeżył spotkania z nimi by o tym opowiedzieć.

Wydawało Wam się, że świat przedstwaiony w "Mad Maksie" jest brutalny? W porównaniu do "Ja, Gelerth" jest to kurort wypoczynkowy.

Bohatera książki, który przedstawia się jako Rah V. Gelerth - czyli swojski Rafał Gelert, na wypadek gdyby ktoś się nie zorientował - poznajemy w chwili gdy obchodzi urodziny, piekąc sobie psa (cóż, tortów w tym umierającym świecie już nie ma). Konsumpcję psiny przerywa mu pojawienie się intruza i wkrótce do Gelertha dołączy drugi bohater, imieniem Żejlko Bebek, a niedługo potem już we dwójkę ratują życie przypadkowej dziewczynie, co zdecydowanie nie jest typowym zachowaniem w skundlonym świecie jaki ich otacza. Oczywiście rozpocznie to łańcuch wydarzeń, w wyniku których bohaterowie dowiedzą czemu jedyną pozostałą na świecie budowlą jest zamek Ludwika Bawarskiego, spotkają oko w oko z Teutonami, wezmą udział w obradach żołnierzy Okrągłego Stołu, poznają część prawdy o kulisach wojny, która wykończyła ludzkość, a także zabiją mnóstwo ludzi i wystrzelają ze trzy tony różnorakiej amunicji.


Mam wrażenie, że Pasikowski napisał "Ja, Gelerth" mając wizję filmu, który chciałby zrealizować, gdyby tylko dysponował budżetem wystarczającym aby nakręcić go tak jak to sobie wyobraził. Będąc jednak realistą, który już niejeden film w Polsce zrobił, wiedział że szanse na to są zerowe, a próba zrobienia filmu w wersji niskobudżetowej skończy się porażką (czy komuś jeszcze przyszedł tu na myśl "Wiedźmin"?). Dlatego też napisał książkę, którą w zasadzie można traktować jako całkiem udaną nowelizację scenariusza do nieistniejącego filmu.

Dlaczego udaną? Cóż, poza warstwą fabularną, która stoi na naprawdę niezłym poziomie, Pasikowski ma fenomenalne wręcz wyczucie dialogu i języka mówionego. Widać to w każdym jego filmie i znajduje to też swoje odzwierciedlenie w "Ja, Gelerth". Książkę czyta się bardzo łatwo, a dialogi to prawdziwe mistrzostwo - postaci przerzucają się grepsami i one-linerami, z których co drugi nadaje się na mema klasy "to ja jestem policja" i "wyrwałem chwasta".

Pamiętam, że recenzja "Ja, Gelerth" w Nowej Fantastyce była dosyć życzliwa w tonie - doceniono szybką narrację, sprawne operowanie językiem, popkulturowy misz-masz (w tym także autonawiązania - starzec Kroll, bracia Pazurowie). Byłem tym dosyć zdziwiony, ponieważ jakoś wydawało mi się, że krytycy z NF preferują rzeczy bardziej wyszukane i nie spodziewałem się, że docenią tę akurat pozycję, zwłaszcza że na pierwszy rzut oka sprawia ona wrażenie sztampowej postapokaliptycznej szmiry.

Radkowiecki w swojej notce (poza tym napisał jeszcze recenzję, przewińcie na sam dół) nazwał "Ja, Gelerth" literaturą rewolwerową i jest coś na rzeczy. To nie jest lektura głęboka i metafizyczna, to z założenia rozrywka i to nieskomplikowana - dużo krwi, pocisków oraz twardego gadania. Jednak pod tą warstwą pulpy można znaleźć coś więcej. Jest tu więc opowieść o prawdziwej męskiej przyjaźni i o prawdziwej czystej miłości w czasach, w których nie ma miejsca ani na jedno, ani na drugie. Jeśli zaś idzie o fabułę, to zawiera ona mnóstwo sprawnie przetworzonych klasycznych motywów, jak również kilka interesujących świeżych pomysłów. W sumie więc w "Ja, Gelerth" każdy znajdzie coś dla siebie: i miłośnik nieskomplikowanych strzelanek, i romantyk ukrywający się pod płaszczykiem cynizmu, i fan postmodernistycznej zabawy słowem. Jeśli zatem nie dacie się zrazić początkowym wulgaryzmom i werystycznie przedstawionym sadystycznym opisom, to Pasikowski zagra na waszych emocjach, a książka pokaże drugie dno. A potem jeszcze trzecie. I może czwarte.

Na zakończenie wspomnę tylko, że niestety piekielnie trudno jest zdobyć "Ja, Gelerth". Ostatnie ceny na Allegro oscylują między sto, a sto siedemdziesiąt złotych za sztukę. Zawyłem, gdy to zobaczyłem, ponieważ mój zaczytany egzemplarz się rozpada, a kiedyś widziałem na wyprzedaży dziesiątki tych książek za trzy złote (gdybym wtedy kupił wszystkie, to dzisiaj byłbym bogaty). Może wreszcie jakieś wydawnicto się zorientuje i wznowi wydanie. Za wznowienie "Ja, Gelerth"
w ładnej okładce z, powiedzmy, Fabryki Snów byłbym w stanie zapłacić ponownie.

Vaclav Vratislav z Mitrovic - "Przygody..."


"Przygody Vaclava Vratislava z Mitrovic, jakich on w głównym mieście tureckim Konstantynopolu zaznał, jako pojmany doświadczył, a po szczęśliwym do kraju rodzinnego powrocie własnoręcznie w Roku Pańskim 1599 spisał". Ha, kiedyś to bywały tytuły, człowiek przeczytał i już było wiadomo o czym jest książka, nie to co dzisiaj ("A teraz zaczekaj na zeszły rok", co to w ogóle jest za tytuł?). Jeżeli nie przeszkadza Wam staromodna polszczyzna w stylu pamiętników Paska, to zapraszam do recenzji doskonałego podróżniczego reportażu... sprzed 410 lat.


Świat zachodni ogólnie, a Polacy w szczególności, nie doceniają rozwoju innych kultur. Nieraz słyszałem pogardliwe opinie o mieszkańcach Afryki lub Azji, wygłaszane z typowym dla moich rodaków połączeniem szowinizmu i ignorancji. Obraz cywilizacji islamu w naszym powszechnym mniemaniu to afgańscy talibowie i palestyńscy zamachowcy, może jeszcze uproszczona wizja mieszkańców krajów Magrebu jako zakutanych w zawój fanatyków z wielbłądami.

O znajomości historii krajów muzułmańskich nie wiemy w zasadzie nic, nawet tego skąd wzięły się cyferki którymi się posługujemy. Tym ciekawiej zatem jest spojrzeć na imperium ottomańskie z przełomu XVI i XVII wieku z perspektywy odwiedzającego je wtedy podróżnika z Czech.

Vaclav Vratislav trafił do Turcji jako nastolatek - był on paziem czeskiego posła Fryderyka Krekvica, radcy dworu cesarza Rudolfa II. Pierwsza część książki to opis podróży poselskiego orszaku do Turcji i pobytu w Konstantynopolu. Dla młodego Czecha jest to wyprawa na drugi koniec świata, jak na inną planetę, stąd też ogląda on wszystko szeroko otwartymi oczami, a swoje obserwacje zapisuje, dzięki czemu czytelnik może się wiele dowiedzieć o tureckich realiach.

Później sprawy się komplikują - pan poseł okazuje się również szpiegiem, a przez nieuwagę i zamiłowanie do hazardu jednego ze swoich sług, daje się na szpiegowaniu przyłapać. Sułtan, żeby użyć Pratchettyzmu, nie poprzestaje na ostrej nocie dyplomatycznej - pan poseł i wszyscy mu towarzyszący zostają uwięzieni. Dalsza część historii Vaclava to szczegółowo przedtawiony opis tureckiego systemu penitencjarnego, a nie są to pięciogwiazdkowe hotele riwiery tureckiej.

Na szczęście dla naszych bohaterów, a w każdym razie ich większości, z czasem zmienia się sułtan, a co za tym idzie także wezyr i basza, więc po pewnej dozie dyplomacji, wspartej łapówkami, cierpliwością i szczęściem, po dwóch latach udaje się czeskiej delegacji wydostać z więzienia i w końcu powrócić do domu. Sami przyznacie, że jest to ciekawa historia - i to historia w sensie dosłownym, gdyż nie jest to opowieść zmyślona, a jak najbardziej autentyczna.

Opis państwa tureckiego daje pojęcie nie tylko o jego militarnej potędze, ale i o tym jak uporządkowane i zasobne ono było. Publiczne łaźnie i darmowe szpitale, w których można było również zatrzymać się w podróży i dostać poczęstunek - czyste, schludne i otwarte dla wszystkich, także podróżujących obcych. Patrząc na obecny stan rzeczy w Polsce można się zastanawiać, czy przypadkiem nie cofnęliśmy się trochę w rozwoju cywilizacyjnym - nie wspominając już o porównywaniu ówczesnej Turcji do Polski z tamtej epoki.

Dla mnie właśnie te obserwacje kraju, społeczeństwa, ludzi, zwyczajów i rozgrywek politycznych są tym, co stanowi najważniejszy walor książki. Jest to po prostu doskonały reportaż sprzed ponad czterystu lat, napisany co prawda w nieco staroświecki sposób, lecz pasjonujący i przybliżający współczesnemu czytelnikowi świat już nieistniejący. Ponadto "Przygody..." Vaclava Vratislava z Mitrovic doskonale uzupełniają "Czarnego Anioła" poprzez pokazanie co stało się dalej i jak wyglądał Konstantynopol po zdobyciu przez Turków.

Znalezienie tej książki będzie prawdziwym wyzwaniem, na Allegro bywa, ale bardzo rzadko, w antykwariatach nie widziałem nigdy. Mnie udało się upolować własny egzemplarz dopiero niedawno, przy okazji pisania tej notki. Tym niemniej uważam, że bardzo warto, w szczególności jeśli interesuje Was orient, historia Turcji lub po prostu reportaże z ciekawych miejsc i czasów.


Post Scriptum: Zabawne jest, że dopiero co wróciłem z mojej pierwszej w życiu wycieczki do Turcji. Piękny kraj, przesympatyczni ludzie, no i kawał historii do zwiedzania (Istambuł, Efez, Bodrum, czyli dawny Hieraklion). Książka ładnie się z tym komponuje.

Łańcuszek blogowo-książkowy


Agnes przywaliła mi łańcuszkiem, więc żeby przełamać ciszę na blogu, potraktuję to jako pretekst do napisania choćby proto-notki.

1. Jak walczysz z niemocą czytelniczą?

W sensie, że nie chce mi się czytać? Zdarza mi się to bardzo rzadko, ponieważ od czasów liceum nie czytam rzeczy które mi nie podchodzą. Czasem zmuszę się do jakiejś książki, która idzie mi opornie (ostatnio "Williama Goulda Księga Ryb", gówno straszliwe dla którego rozważam wprowadzenie na blogu kategorii "książki najgorsze"). Jeżeli zaś z jakiś względów mam chwilowy wstręt do lektury, to po prostu zajmuję się tysiącem moich innych hobby. Najdalej po tygodniu przechodzi.

2. Co sądzisz o ubikacji jako miejscu zgłębiania tekstów pisanych?

Uważam to za obrzydlistwo i barbarzyństwo świadczące o upadku obyczajów. Jeżeli dowiedziałbym się, że ktoś, komu pożyczyłem książkę, czytał ją w kiblu, to automatycznie nie dostanie ode mnie żadnej mojej książki do ręki.

3. Jeżeli, jak Thursday Next, mógłbyś wskoczyć w książkę, to w jaką?

Do "Świata Dysku", rzecz jasna! Ale z takim wskakiwaniem to trzeba bardzo uważać.

4. Czy dedykacja podnosi wartość książki, czy ją obniża?

Oczywiście że podnosi. Mam mnóstwo książek z dedykacjami, wcale zresztą niekoniecznie dla mnie - w przypadku książek z antykwariatu dodaje im to historii i jakiegoś takiego unikalnego rysu. Poza tym uwielbiam dedykacje od autorów - mam już takowe od Terry'ego Pratchetta, Astrid Lindgren, Andrzeja Sapkowskiego i paru twórców komiksów.

5. Chciałeś kiedyś napisać własną książkę?

Nie tylko chciałem, ale i nadal chcę. Ba, nawet usiłuję nad tym pracować, ale idzie opornie. Moje teksty były już drukowane w Gazecie Wyborczej i w CD-Action, jednak marzy mi się zbiorek opowiadań sf-f wydany w Fabryce Słów.

6. Twoim zdaniem komiksy to literatura, czy tylko obrazki (więc bardziej sztuka) okraszone gdzieniegdzie słowem?

Dziwnie sformułowane pytanie. Dla mnie komiks to medium, inne od literatury i obrazków (a w ogóle literatura to nie sztuka?), inne również od kina, teatru i gier komputerowych. Jego siłą jest połączenie słowa pisanego i statycznej oprawy graficznej. Nie jest literaturą, bo w komiksie nie można wcisnąć tyle tekstu co w klasycznej powieści, nie jest też li tylko zabawą poukładanymi obrazkami (chociaż istnieją takie "nieme" komiksy), ale obydwie warstwy, tekstowa i ilustracji, uzupełniają i przeplatają się wzajemnie. Jeśli obie są dobrze wykonane, to występuje efekt synergii i otrzymujemy dzieło, które jest unikatowe i w zasadzie niemożliwe do odtworzenia w innym medium - przykładem może być tu "Hellboy".

Moje ulubione komiksy to m.in. rzeczony "Hellboy", "We3", od niedawna "Watchmen", "Usagi Yojimbo", "Valerian", "GitS", "Nausicaa", "Hellsing", "Kajko i Kokosz", "Asteriks", komiksy Baranowskiego, "Thorgal" mniej więcej do "Wilczycy", "Gunnm" aka "Battle Angel Alita", cztery pierwsze tomy "Megatokyo", "Likwidator" (lol), "Neon Genesis Evangelion", "Sandman", "48 Godzin" i seria Status7, "Na szybko spisane", "Le petit Spirou", "Kid Paddle", "Fee et Tendres Automates", "Requiem - Chevalier Vampire", "Shaa" ... więcej tak z palca nie pamiętam.


Co do łańcuszka, to nie przekazuję go dalej, bo nie jestem fanem łańcuszków. Agnieszce jednak nie jestem w stanie niczego odmówić. :)