David Brin - "Listonosz"


Od początku istnienia tej strony marzyło mi się wprowadzenie kategorii "występy gościnne", czyli recenzji napisanych przez osoby nie mające ochoty stale współpracować, ale chcące podzielić się jakąś szczególnie udaną lub też po prostu ulubioną lekturą. Dzisiejsza notka inauguruje zatem tę kategorię - poniżej krótka recenzja dobrej książki, która stała się podstawą dosyć kiepskiego filmu. Autorem jest Bulhakov. Zapraszam!


Nie odkrywam chyba Ameryki pisząc, że film często nie służy książkom. Niejedno z nas wyszło z kina z rozczarowaniem po „zrobieniu sobie nadziei” udaną lekturą. Są to czasami rozczarowania ogromne, kiedy np. chodzi o ekranizacje takich sag fantasy jak Wiedźmin czy Ziemiomorze, lub trochę mniejsze jak przy niezliczonych ekranizacjach książek Kinga czy Crichtona. Czasami nawet nie wiemy, że za kiepskim filmem, który właśnie obejrzeliśmy, kryje się jakaś książka, być może całkiem niezła. Tak jest w przypadku Listonosza Davida Brina. Książka jest kawałkiem dobrej „klasycznej postapokalipsy”, z której Costner zrobił nudnawą i przesadnie patetyczną propagandę USA.

Listonosz opowiada losy Gordona Kantza - charyzmatycznego włóczęgi/aktora (minstrela?) i bohatera „z przypadku”. Chcąc wyłudzić nocleg i jedzenie w ufortyfikowanej osadzie podaje się za listonosza - reprezentanta wznawiającego działalność rządu USA. Z początku niewielki przekręt szybko przerasta jego samego i staje się motorem wielkich wydarzeń.

Świat opisany w książce to dość typowa postapokalipsa. Konflikt nuklearno-biologiczny doprowadził do upadku cywilizacji i przetrwania zaledwie niewielkiego ułamka ludzkości. Na pustkowiach panuje natura i bezprawie. Ludzie są twardzi, nieufni, żyją w małych samowystarczalnych osadach. Plotka odradzającego się daleko na wschodzie rządu USA zapoczątkowana (i podtrzymywana) przez Gordona prowadzi jednak do wznowienia komunikacji i współpracy między osadami... i w samą porę, gdyż na południu rośnie w siłę małe imperium paramilitarnych surwiwalistów, oparte na niewolnictwie, wojskowej hierarchii i kulcie siły. Przeciwnicy w książce wydają się naprawdę skuteczni i przerażający, w przeciwieństwie do tej dziwnej krzyżówki kowbojów i Ku Klux Klanu pokazanej w filmie.

Wiem, że ryzykuję, że zabrzmię równie nadęcie jak Cosnter, czuję jednak, że muszę krótko wspomnieć dlaczego tak lubię klimaty postapokaliptyczne. Po pierwsze nabieram wiary, że ludzkość przetrwa. Właściwie nieistotne co rzucimy przeciwko sobie, lub czym zaskoczy nas natura – bomby, wirusy, meteoryty (jak nie za duże), żywe trupy (byle nie szybkie), mutanty – zawsze znajdą się ludzie wystarczająco twardzi, rezolutni lub po prostu mający szczęście żeby przetrwać. Po drugie podoba mi się eksperyment myślowy z odbudowywującą się cywilizacją o rozmiarach ogarnialnych przez jednostkę. Po trzecie jest ten ładunek emocjonalny (przesadzony w filmie) związany z nadzieją, wspólnotą, z tym jak wielu rzeczy niedocenialiśmy i jakie błędy musimy uważać by nie powtórzyć.

Podzielę się też ciekawostką „wygooglowaną” w trakcie pisania recenzji: Listonosz był nominowany do nagród Hugo i Nebula w tym samym roku co Gra Endera (1985). Najprawdopodobniej, gdyby nie tak silny konkurent, Listonosz miał spore szanse na te nagrody (zajął 3cie miejsce) i byłby bardziej znaną teraz książką (i tak sporo różnych nagród otrzymał).

Bulhakov

SPOILER!
Pod koniec książki przewinie się kilka innych wątków fantastyki naukowej – między innymi sztuczna inteligencja i genetycznie modyfikowani super-żołnierze. Sprawia to, że Listonosz nierozłącznie kojarzy mi się z jedną z moich ulubionych gier – Falloutem, ale wielu recenzentów krytykuje znacznie odstające od reszty zakończenie książki jako deus ex machina.

SPOILER!