Gilbert Sinoué - "Księga z szafiru"


Wchodzi Polak, Rosjanin i Niemiec do baru... Nie, to zbyt trywialne. Hiszpania, XV wiek, inkwizycja, rekonkwista. Wchodzi Żyd, Arab i Hiszpan do karczmy... stop, nie uprzedzajmy faktów. Taka scena faktycznie będzie miała miejsce w "Księdze z szafiru", jednak historia przedstawiona w tej książce bynajmniej nie jest żartem - to piętrowa opowieść o dochodzeniu do prawdy objawionej wśród niejasnych symbolicznych przekazów, o wierze i religii, o uczuciach i obowiązku a wszystko na tle targanej wojnami Hiszpanii.

Jedną z zasad, które sobie narzuciłem w kwestii pisania recenzji na tym blogu, jest obowiązek przeczytania ponownie polecanej książki zanim zasiądę do pisania. Pamięć jest zawodna, a to co było kiedyś zawsze wydaje się lepsze (może dlatego poloniści wciąż zmuszają dzieci do czytania pozytywistycznych nowelek), więc skoro już coś polecam, to muszę mieć poczucie, że naprawdę warto - i to nie tylko na podstawie ciepłych wspomnień.

W przypadku "Księgi z szafiru" spowodowało to niejakie zawirowanie i o mało co nie zrezygnowałem z recenzji. Muszę przyznać, że moje wspomnienie o tej książce było bardzo dobre, natomiast powtórna konfrontacja wywołała rozdźwięk między tym co pamiętałem, a tym, co miałem przed oczyma. Trudniej mi się ją czytało niż kiedyś, pewne wolty scenariuszowe wydawały mi się irytująco wyświechtane, a bohaterowie bardziej papierowi niż kiedyś. Mam wrażenie, że wynika to stąd, że od momentu pierwszej lektury "Księgi" przeczytałem już kilka sporych bibliotek i w związku z tym stałem bardziej wybrednym czytelnikiem - ale może to być też postępujące uwstecznienie w odbiorze słowa pisanego.

Tym niemniej nil desperandum, koniec końców recenzję zdecydowałem się napisać. Owszem, "Księga z szafiru" nie jest pozycją idealną i do paru rzeczy można się w niej przyczepić, ale przeczytawszy ją po raz wtóry nadal uważam, że warto ją Wam polecić.


W XV wieku, w Hiszpanii, wśród szalejącej inkwizycji i trwającej rekonkwisty, trzech religijnych mężów wyrusza, aby odnaleźć ostateczny dowód na istnienie Boga - mityczną księgę z szafiru. Jest tylko jedno ale: każdy z nich wywodzi się z innej rasy i każdy wyznaje inną religię. Szejk Ibn Sarrag jest Arabem i muzułmaninem, dostojny starzec Samuel Ezra - Żydem i rabinem, a młody Rafael de Vargas - Hiszpanem i franciszkaninem. Podróżują szlakiem zawikłanych wskazówek pozostawionych im przez przyjaciela spalonego na stosie przez inkwizycję, wskazówek odwołujących się do świętych ksiąg, będących źródłem religii każdego z nich. W miarę odkrywania kolejnych warstw znaczeń i kolejnych miejsc docelowych, ich podróż przez Hiszpanię staje się także podróżą duchową, swego rodzaju pielgrzymką. Po drodze dołącza do nich kobieta-szpieg, depczą po piętach różne frakcje, a napięcie między ciśniętymi w ten kocioł bohaterami, bądź co bądź ludźmi o bardzo różnym pochodzeniu i temperamencie, sięga zenitu. Więcej nie zdradzę, ale wędrówka zaprowadzi ich w bardzo różne miejsca i nie zabraknie niebezpiecznych przygód...

Wady książki już w zasadzie wymieniłem, czas zatem powiedzieć dlaczego jednak zdecydowałem się ją zarekomendować. Otóż po pierwsze, ciężko jest znaleźć dobrą powieść historyczno-przygodową, zwłaszcza taką która nie opierałaby się na wyeksploatowanych już do reszty motywach (skarb templariuszy, tajne stowarzyszenie zabójców, błagam, ile można?). "Księga z szafiru" jest dobrze napisana, ma interesujący pomysł i przemyślaną strukturę fabularną, do tego niebezpieczna i fascynująca zarazem Hiszpania pielgrzymką XV wieku stanowi doskonałe tło opowieści.

Po drugie, rozszyfrowywanie wskazówek nieżyjącego mędrca prowadzi bohaterów przez sury Koranu, Ewangelie Nowego Testamentu, meandry Talmudu i Kabały, pozwalając również czytelnikowi zapoznać się z rozmaitymi ukrytymi w nich znaczeniami i mało znanymi ich fragmentami. Nie są to zagadnienia z którymi przeciętny człowiek spotykałby się na co dzień, więc tym bardziej warto dać poprowadzić się autorowi w ten przegląd nader ciekawych wyjątków z tekstów religijnych, niezależnie od naszych własnych na tę materię zapatrywań. Trochę to skojarzyło mi się z nieśmiertelnym "Imieniem Róży" Umberto Eco - zapoznanie się z "Księgą z szafiru" na pewno odrobinę podniesie poziom erudycji i wiedzy ogólnej czytającego.

Po trzecie, niezależnie od tego, że niektóre decyzje bohaterów wydają się nielogiczne, dylematy naciągane, a dialogi sztuczne, to jednak interesujące postaci również są mocnym punktem tej powieści. Rywalizujący ze sobą Talavera i Torquemada, pogrążeni naprzemian w dyskusjach religijnych i zwykłych sprzeczkach trzej protagoniści, a także przewijający się przez karty książki Christobal Colon i Izabela Hiszpańska - wszyscy oni tworzą galerię zapadających w pamięć bohaterów, i to bohaterów pełnokrwistych, mających własne osobowości, motywacje i uczucia.

Po czwarte, "Księga z szafiru" jest dla mnie pochwałą szeroko rozumianego ekumenizmu. Pokazuje, że ludzie różnej wiary, poglądów i wyznania są w stanie ze sobą współpracować, a niebezpieczni fanatycy zdarzają się po każdej ze stron, jak również że pomimo religijnych szczegółów, mamy wszyscy ze sobą więcej wspólnego niż nam się to na co dzień wydaje, także na gruncie tego w co wierzymy. Takie przesłanie wydaje mi się czymś potrzebnym, zwłaszcza w naszym, dosyć jednak nietolerancyjnym, kraju.

Zabawna rzecz - zakończenie kiedyś uważałem za banalne, teraz dla odmiany się przy nim wzruszyłem. Cóż, cechą dobrej literatury jest między innymi budzenie emocji, wtedy zupełnie inne fragmenty zarezonowały z moją psychiką niż dzisiaj - jednak nadal ta powieść potrafi mnie poruszyć i to według mnie przesądza, że "Księga z szafiru" jest czymś więcej niż li tylko historyczno-przygodowym czytadłem.

Ponowna lektura "Księgi z Szafiru" pozwoliło mi nie tyle nawet spojrzeć na nią ze świeżej perspektywy, co w zasadzie odkryć na nowo. I pomimo pewnych jej wad, uważam że szkoda byłoby, gdybyście jej nie poznali, bo wydaje mi się, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie.

Kirył Bułyczow - "Białe skrzydła kopciuszka"


Dzisiaj króciutka rekomendacja powieści, którą za grosze można dostać w antykwariatach, utworu ciepłego i sympatycznego, bez pretensji do miana literatury najwyższych lotów. Fani oldskulowej fantastyki będą zachwyceni, a ci, którzy po prostu mają ochotę kawałek pogodnej lektury też nie powinni się rozczarować, zwłaszcza że sztafaż sci-fi jest tu nienachalny.

Kir (Kirył) Bułyczow to pseudonim autora, ale jego prawdziwe imię i nazwisko to Igor Możejko. Zdecydowałem się jednak w tytule notki umieścić to co znajduje się na okładce książki, żeby łatwiej Wam ją było znaleźć. A przy okazji, pełny tytuł brzmi "Dzikusy. Białe skrzydła kopciuszka", bo książka składa się z dwóch utworów, tak krótkich, że prawie można by je zakwalifikować jako opowiadania.

(Nota bene, jeśli zachęceni tą rekomendacją kupicie tę książkę, to nie czytajcie pierwszego opowiadania, ponieważ stanowi ono połowę większej całości, wydanej później jako "Osada". "Osadę" będę polecał w następnej kolejności, ale bez drugiej połowy jej wymowa jest zupełnie inna i nie warto sobie psuć lektury. A teraz wracajmy już do meritum.)

Bułyczow nie jest w Polsce nieznany, ba, niektóre jego powieści ukazywały się jako pierwsze właśnie u nas (np. "Miasto na górze"), bo to co w Polsce można już było wydać, w Rosji Radzieckiej nie przechodziło przez cenzurę. Chciałbym zwrócić Waszą uwagę na kilka utworów tego pisarza, gdyż moim zdaniem są one rewelacyjne - dziś jednak zaczniemy od czegoś po prostu dobrego, prawdziwe chef-d'oeuvre zostawiając na później.

Konstrukcja fabularna "Białych skrzydeł kopciuszka" jest dosyć prosta - młody człowiek imieniem Pawłysz przybywa na planetę Projekt-18 w poszukiwaniu Mariny Kim, dziewczyny z którą kiedyś miał krótki romans, czy też może raczej przygodę. Wprawdzie zakazała mu szukać jej przez dwa lata, ale kiedy Pawłysz znajduję się w okolicy, postanawia wykorzystać okazję. Na planecie zastaje stację naukową zaludnioną przez biologów i geologów oraz dziwaczne stworzenia z którymi współpracują. Stworzenia okazują się ludźmi zmodyfikowanymi genetycznie na potrzeby pracy w nieprzyjaznych człowiekowi warunkach, a określa się ich nazwą bioformantów. Niestety, nie dość że Pawłysz nie spotyka się z dziewczyną, to stosunkowo szybko okazuje się że unika go ona celowo, jakby bała się mu pokazać. Jeśli tylko czytelnik nie jest idiotą i przypomni sobie tytuł, dosyć łatwo będzie domyśleć się co jest tego przyczyną i jak akcja potoczy się dalej.

Będzie oczywiście kryzys, będzie zagrożenie, ale bohaterstwo i solidarność odważnych naukowców zażegnają niebezpieczeństwo, a uczucie zatryumfuje. Twórczość Bułyczowa w ogóle charakteryzuje się ciepłym podejściem do ludzi, nawet w bardziej poważnych utworach (jak wspomniane przed chwilą "Miasto na górze"), ale tu osiąga swoje wyżyny - ta opowieść jest wręcz przesycona pogodą i optymizmem.

Czytelnik odnajdzie w tej książce urocze anachronizmy, prawie tak zabawne, jak terkoczące trybiki komputera podczas lądowania statku kosmicznego u Lema: w dalekiej przyszłości ludzie piszą listy, które dowozi się rakietami, a kosmonauci popijają herbatę w szklankach na stołówce, pod czujnym okiem bufetowej.

Jeszcze jedną śmiesznostką jest polityczna poprawność w wersji ZSRR - podobnie jak teraz w amerykańskim filmie (także cience-fiction) musi być w drużynie Azjata, Murzyn i kobieta, tak w książkach i opowiadaniach fantastyczno-naukowych z epoki pojawia się obowiązkowo przynajmniej jeden Gruzin i jeden Monogoł (jak również kobieta, najczęściej naukowiec). Taka zabawna prawidłowość, żeby pokazać że nikt z bratnich republik nie został pominięty, a i emancypacja postępuje. W sumie jednak te elementy nie rażą i nie psują lektury, a wręcz dodają jej trochę naiwnego uroku.

Osobiście z przyjemnością wracam do "Białych skrzydeł kopciuszka", mimo że znam już całość na pamięć. Wiara w to, że wszystkie problemy da się rozwiązać, że wszyscy ludzie są sobie braćmi, że da się okiełznać siły przyrody, a kiedy kogoś się kocha, można pokonać każdą barierę - jest podnosząca na duchu, mimo pewnej naiwności. Dzięki dobrotliwemu wujkowi Bułyczowowi można znowu poczuć się przez chwilę idealistą jak wtedy kiedy miało się naście lat i wierzyło w to wszystko.

Podsumowując, nie jest to może pozycja zasługująca na umieszczenie jej pomiędzy klasykami literatury czy też w kanonie science-fiction, jednak "Białe skrzydła kopciuszka" są opowieścią tak pogodną i życzliwą ludziom, że szkoda byłoby jej nie poznać. Każdy miewa czasem ochotę na lekturę, która poprawi mu nastrój, wywoła lekki uśmiech i przypływ wiary w to, że jako gatunek nie jesteśmy jednak tylko bandą samolubnych drani - a wtedy warto sięgnąć po tę książkę i przeczytać ciepłą historię uczucia dwojga młodych ludzi, z paroma egzystencjalnymi pytaniami w tle i obowiązkowym happy endem.

Mariusz Kuleta - "Tańcząc z Panną Garbo"


Kuleta tańczy z historią. Zaklina wiek XX w pełnym obłędu tańcu, starając się odegnać demony i plagi początków mrocznego stulecia. Kuleta w tańcu oddaje całą panoramę szaleństw i manii, które spowodowały, iż poprzednie stulecie uznać możemy za jedno z najtragiczniejszych w całych dziejach ludzkości.


Greta Garbo w Dwulicowej Kobiecie (1941 r.)

Kuleta tworzy jedną z najlepszych spiskowych teorii dziejów na jakie się natknąłem, perfekcyjnie dopracowaną i uargumentowaną, racjonalnie przekonującą i bez poważnego zapasu wiedzy medycznej oraz historycznej, praktycznie niepodważalną. Tak naprawdę, czytelnik nie ma najmniejszej ochoty, by tę konstrukcję podważać, bo jest doskonała i gdyby była całkowicie prawdziwa, świat byłby pewnie bardziej zrozumiały. Metaforą wieku XX jest dla niego choroba, wirusowe zapalenie mózgu, które z zaciekłością Holmesa, tropi u wielkich postaci początku tej epoki. I co najlepsze, znajduje ją prawie u wszystkich, w dodatku opierając się na tekstach ogólnodostępnych.

Kuleta tańczy z ikonami la belle epoque i szalonych lat dwudziestych, nadając tym postaciom niezatarty rys wariactwa - począwszy nawiedzonych geniuszy literatury - Proust, Kafka, Joyce, który chorobie się nie dał, przez władców - Jego Najwyższa Wysokość Car Rosji Mikołaj, C.K. Cesarz czy biedny Ferdynand przewiercony kulą w Sarajewie, rewolucjonistów - Stalin, Lenin, obłąkani zamachowcy podkładający bomby w całej Europie, aż po ówczesne gwiazdy - Polę Negri, Niżyńskiego czy tytułową Gretę Garbo, którą czyni symbolem tej szalonej ery. Łącząc ze sobą objawy ich schorzeń precyzyjnie i dokładnie opisuje chorobę, której główną cechą jest nieopisywalność – przede wszystkim dlatego, że u każdego objawia się w odmienny sposób.

Kuleta tańczy również z gatunkami, bo Tańcząc z Gretą Garbo jest wszystkim, tylko nie powieścią. Jest zapisem snu, jest opowiastką o bardzo dziwnej, bardzo niemelodramatycznej miłości, jest dość poważnym tekstem z historii medycyny, jest opisem historii przez pryzmat rzeczy małych (genialny akapit o wąsach w dziejach Mitteleuropy) i ludzi zwyczajnych - tu moim ulubieńcem z przyczyn osobistych, jest Alojzy Bemben, który próbuje swoim prostym śląskim rozumem zracjonalizować zasady nowomodnej rozrywki, czyli fusbalu.

Odczucia towarzyszące lekturze są bliskie tym, które na stałe związały mi się już z czytaniem tekstów Hrabala, ponieważ Kuleta tak samo perfekcyjnie potrafi poskładać kompletny i fascynujący świat z drobiazgów i to najczęściej całkiem zabawnych - opis konfliktu-polsko ukraińskiego i przenoszenia zmęczonych wojaków, bo za 15 minut czas rozpocząć bitwę to jeden z lepszych fragmentów komicznych w polskiej literaturze lat ostatnich, jednak tak, jak u czeskiego mistrza nad całością tej prozy panuje poczucie depresji i wszechogarniającego szaleństwa.

Książka od kilku lat spoczywa sobie spokojnie w zakamarkach Tanich Jatek i na półkach z przeceną. Szkoda byłoby, gdyby musiała przestać tańczyć na zawsze, bo jest to zdecydowanie jeden z najciekawszych, najlepszych literacko kawałków polskiej prozy, jaki się ukazał w ostatnich latach.

Władysław Zambrzycki - "Kwatera Bożych Pomyleńców"


Tą recenzją rozpoczynamy wreszcie właściwą działalność strony, to znaczy odkopywanie zaginionych, a wartych przeczytania książek. "Kwatera Bożych Pomyleńców" Władysława Zambrzyckiego spełnia oba kryteria: jest książką absolutnie genialną, natomiast zupełnie nieznaną w Polsce. Wydana była dwa razy w czasach PRLu i nie wznawiana od tamtej pory, być może dlatego że traktuje o Powstaniu Warszawskim bez zbędnej martyrologii (jak tak w ogóle można, w tym patriotycznym kraju?). Poza ludźmi których osobiście "zaraziłem" Kwaterą oraz moimi Rodzicami, którzy z kolei zarazili mnie, nie znam absolutnie nikogo kto sam trafiłby na ten rzadki klejnot, czas więc poszerzyć krąg czytelników prozy pana Zambrzyckiego.

Wyobraźmy sobie czterech starszych panów, których uporządkowane i spokojne życie zostaje totalnie zburzone wybuchem powstania warszawskiego. W Warszawie toczą się walki, fragmenty miasta kontrolowane są przez Niemców, z nieba spadają bomby, a w każdym momencie można zostać trafionym strzałem znikąd. Jako przeciwwagę dla ponurej rzeczywistości, owi dżentelmeni tworzą swego rodzaju kółko dyskusyjne, w którym opowiadają sobie ciekawostki i anegdoty z życia każdego z nich, z jednym zastrzeżeniem - mają one być pogodne i wesołe, nie wolno wspominać rzeczy smutnych (jaki jest prawdziwy powód, dowiadujemy się w rozdziale drugim). W mieszkaniu zapełnionym starymi książkami tworzą małą oazę spokoju oddzieloną od rozgrywającej się wokół tragedii, enklawę poza wojennym czasem, miejsce, w którym życie i ludzie ciągle jeszcze są czymś dobrym.

Książka bierze swój tytuł właśnie od nazwy, którą nadają swojemu klubowi dyskusyjnemu, a którą wymyślają gdyż każdy z nich reprezentuje inne wyznanie. Dobroduszny pan Wincenty jest ewangelikiem, spokojny Tatar muzułmaninem, Afrykander katolikiem, a sympatyczny blagier Quadratus w sumie nie wiadomo czym. Najbliżej prawdy byłoby określić go jako humanistycznego anarchistę.

Czterech doświadczonych mężczyzn i czas wojennej zawieruchy, czterech pogodnych filozofów i dwa małe pokoiki (wypożyczalnia książek i zaplecze), a nad tym wszystkim starodruki i popiersie Kalwina. Dyskusje naszych bohaterów prowadzą nas w przeróżne rejony, chwilami dosyć abstrakcyjne. Jeden z nich wspomina moment doznanego objawienia religijnego, w sensie osiągnięcia satori czy też nirwany w Lourdes - co ciekawe, opowiadający tę historię Tatar jest muzułmaninem... Quadratus opowiada o marionetkowym państewku Moresnet (interesujący jest fakt, że w haśle polskiej Wikipedii dotyczącym tego państwa jest wzmianka o książce Zambrzyckiego) i swojej w nim roli, od przemytnika do członka rządu. Z rozmaitych dyskusji dowiadujemy się też jak należy strugać skórkę z kruszyny i skąd się wziął na odpustach fałszywy święty Alabaster podobny do Kopernika, a także poznajemy objawiające się w rymowankach animozje między miastami Polski i problemy z wykorzystaniem projekcji astralnej do kradzieży pieniędzy z kasyna.

Za ilustrację mieszanki tematów niech posłużą podtytuły jednego z rodziałów:

Rozdział XI
Nosiwoda. - Tatar spotyka Muszkę. - Złe wieści ze Starówki. - Czy Allach o tym wie. - Dobrotliwa abrakadabra. - Co by było, gdyby firma „Ciba” istniała dziesięć tysięcy lat. - Filozoficzny szkopek Tatara. - Krowy spadają na szpital. - Yukka i motyl. - Cierpliwy osiołek biologów.

Historie śmieszne, zabawne, pogodne i głupiutkie przeplatają się z migawkami z powstańczej rzeczywistości, bądź to docierającymi do naszych bohaterów poprzez plotki, bądź to poprzez sytuacje z którymi stykają się osobiście. Poprzez ten kontrast między szczęśliwym życiem 'przed', a coraz bardziej strasznym życiem 'teraz', tym mocniej trafia do czytelnika obraz ginącej Warszawy. Wspomnienia sprzed wojennego czasu są jak wspomnienie ciepłego, letniego popołudnia kiedy człowiek marznie na mrozie w mroczną, grudniową noc. Gdy maleńka wysepka normalności jaką stworzyli sobie czterej panowie w swoim kółku dyskusyjnym jest podmywana przez kolejne fale wydarzeń Powstania, odbieramy to o wiele bardziej dotkliwie, bo zdążyliśmy się już zżyć z bohaterami i razem z nimi czujemy, że odbiera nam się resztki normalnego życia.

Przez to, że autor nie epatuje na siłę okropnościami wojny, nie koncentruje się na nachalnym wciskaniu czytelnikom martyrologicznego dydaktyzmu i nie narzuca swoich osądów, końcowy efekt jest o wiele bardziej porażający. W "Kwaterze Bożych Pomyleńców" brak jest jakichkolwiek wstawek hurrapatriotycznych czy też rozwodzenia się nad bohaterstwem młodych straceńców – Powstanie pokazane jest nie jako coś wspaniałego, tylko jako coś co po prostu się wydarzyło, czas który cywile po prostu starali się przeżyć ten czas po swojemu, na ile to w danych okolicznościach było możliwe. To czyni tę książkę wyjątkową na tle innych, również opisujących ten fragment historii.

"Kwatera Bożych Pomyleńców" kończy się w momencie wysiedlenia ludności po kapitulacji Warszawy. Pielęgnowana przez naszych czterech panów mała oaza spokoju została ostatecznie zmyta przez klęskę Powstania. Zostawiamy ich idących z innymi uchodźcami. Nie dowiemy się jaki będzie dalszy los bohaterów, których w tym momencie każdy zdążył już polubić, ale domyślać się możemy najgorszego – w końcu wiemy, co działo się dalej: obozy wysiedleńców, śmiertelność, represje. Ich gromadzone przez całe życie księgozbiory przepadną, rozprawy o kwadraturze koła pozostaną nienapisane, a historie życia "przepadną jak łzy w deszczu".

Autor nie dorabia do tego żadnej ideologii - ktoś może wyczyta w tej książce potępienie Powstania, ktoś inny pochwałę odwagi zwykłych ludzi, a dla mnie pozostaje ona czymś w rodzaju smutnego memento lub też wyrzutu, przypominającego ile w wyniku Powstania straciliśmy. Brak łopatologicznie wyłożonego morału również stanowi w moich oczach o klasie "Kwatery Bożych Pomyleńców".

Siła tej powieści tkwi również w jej dobrotliwym humanizmie, tak w ciepłych historyjkach czterech bohaterów, jak i w mnóstwie zapadających w pamięć scen z Powstania - na przykład wizyta w szpitalu u poparzonej przyjaciółki poprzedzona otwarciem "skarbczyka" z dobrami niedostępnymi w czasie powstania (puszka sardynek, prawdziwa czekolada), lub też fragmenty z wróżką, która przychodzącym przepowiada z kart same dobre rzeczy, czy fragment opisujący starszego pana, czytającego książki w rozpadającym się mieszkaniu. Te migawki z umierającej Warszawy są tak autentyczne, że nie mogę oprzeć się wrażeniu, że są to portrety ludzi z którymi Zambrzycki zetknął się osobiście, przy czym są wyjątkowo wzruszające, właśnie przez ten ładunek życzliwości wobec bliźnich nawet w środku wojennej pożogi.

Nostalgia za odchodzącą epoką, w której ludzie i życie byli lepsi, smutne przedstawienie strat tak materialnych, jak i duchowych, zmarłych ludzi i zagubionych książek – trochę kojarzy mi się to z melancholijnym "Porco Rosso" Hayao Miyazakiego. Wiem, to śmiałe porównanie, ale dobrotliwy humanizm na tle upadku ideałów i II Wojny Światowej jakoś tak mi się nasuwa.

Mieszanina tematów, kalejdoskop ludzkich historii, wojenna groza i tragedia sąsiadująca z humoreskami nieomal jak z "Monty Pythona" - ciężko jest mi wymienić inną książkę, która byłaby podobna do "Kwatery Bożych Pomyleńców". Melancholia i momenty szczerze wzruszające przeplatają się z przywołującymi uśmiech żartami (w końcu starsi panowie też lubią się powygłupiać, nawet, a może właśnie zwłaszcza, w czasie wojennej pożogi) i powodującym uniesienie brwi dziwacznymi ciekawostkami. Wywoływanie takiej gamy emocji to cecha literatury naprawdę wysokich lotów. Dlatego też bardzo namawiam Was do odwiedzenia lokalnego antykwariatu, poszukania na Allegro i przeczytania tej jedynej w swoim rodzaju, a jednocześnie zupełnie nie znanej opowieści o czterech pogodnych filozofach na tle umierającego miasta.


PS.

Przyznam, że ta recenzja powstawała nader opornie. Dalsze notki będę pisał bardziej z głowy i mniej się spinając, jednak w przypadku "Kwatery Bożych Pomyleńców" bardzo zależało mi na tym, żeby przekazać, iż jest to dla mnie książka wyjątkowa, przekonać Was do niej i sprowokować do wysiłku jej odnalezienia i przeczytania. Uznajmy ten post za mój hołd dla Władysława Zambrzyckiego i jego dzieła życia.

Jako bonus za wysiłek włożony w napisanie notki znalazłem bardzo ciekawą informację: otóż antykwariat www.cytat.pl niedawno wznowił "Kwaterę Bożych Pomyleńców"(podobno bez zmian wprowadzonych przez cenzurę!), a także niepublikowany dotąd (również ze względu na cenzurę) tytuł "W oficynie Elerta". Nie wiem, jakie nieznane kawałki znajdę w tym nowym wydaniu oraz jaka okaże się ta druga książka, ale już złożyłem zamówienie, i jeśli mogę cokolwiek zasugerować, Wam również to doradzam.